Po zwycięstwie Dunki już wiadomo, że każdy z tegorocznych turniejów Wielkiego Szlema wygra inna tenisistka.
Dobrze się oglądało Karolinę w bojowym nastroju, nieustępliwą i odważną. Kiedy w 2009 roku grała pierwszy raz w finale US Open, miała zasłużoną etykietę tenisistki defensywnej, by nie powiedzieć – nieco monotonnej. Teraz jej obrona naprawdę nie nużyła – każdy to przyzna, kto widział, jak na początku trzeciego seta Szarapowa miała trzy szanse zakończenia ważnego gema, lecz nie potrafiła złamać oporu rywalki biegającej trzy razy od linii końcowej do siatki i z powrotem.
To była Karolina w odświeżonej wersji, pełna wigoru, podbijająca serca publiczności na stadionie Arthura Ashe'a. – Kobiecy tenis w najlepszym wydaniu – słusznie pisała na Twitterze Billie Jean King.
Woźniacka miała tego wieczoru wiele atutów. Pomimo trzech setów twardej walki w letniej duchocie, nie widzieliśmy śladów zadyszki do ostatniej minuty. Wiadomo, że przygotowuje się do listopadowego startu w Maratonie Nowojorskim, niby dwugodzinny mecz tenisowy ze swymi zrywami i przerwami to zupełnie coś innego niż uliczny bieg na 42 km i 195 m, ale wytrzymałość już jest.
Widać też było, że skutkują znane sposoby Szarapowej na denerwowanie rywalek – wrzaski, które w ważnych chwilach robią się głośniejsze, długie przygotowania do każdego serwisu, co niekiedy niszczy koncentrację odbierających podanie. Karolina zwróciła na to raz czy dwa uwagę sędziemu, czasem wymownie spojrzała na Rosjankę, ale tracić z tego powodu punkty – nigdy.