Mirosław Żukowski
Młodsza z sióstr Williams przez turniej przeszła spacerkiem. Nie przegrała ani jednego seta, w żadnym nie oddała rywalkom więcej niż trzy gemy. To oznacza, że przez korty Flushing Meadows przetoczył się walec. Rzadko w siedmiu meczach zdarza się aż taka dominacja.
Jest to tym bardziej godne podkreślenia, że w tegorocznych turniejach Wielkiego Szlema Serenie szło bardzo słabo. Przegrywała wcześnie, i to wcale nie z rywalkami z pierwszego planu (Australian Open – czwarta runda z Aną Ivanović; Roland Garros – druga runda z Garbine Muguruzą; Wimbledon – trzecia runda z Alize Cornet).
Po drodze był też sławny i niewyjaśniony do dziś incydent z Wimbledonu, gdy Serena, grając w deblu z siostrą Venus, nie potrafiła trafić w piłkę i plątały jej się nogi. Z tych wszystkich powodów nowojorski triumf ma coś ze zmartwychwstania.
– To niesamowity moment, a Nowy Jork to szczególne miejsce. Właśnie tutaj zdobyłam swój pierwszy wielkoszlemowy tytuł (w 1999 r. – przyp. red.). Lepszego miejsca, by wywalczyć osiemnasty, po prostu nie było. Nawet nie marzyłam o tym, że zrównam się z Chris Evert i Martiną Navratilovą pod względem liczby zwycięstw w Wielkim Szlemie. Szczerze mówiąc, nie myślałam, że w tym roku wygram turniej tej rangi – powiedziała Serena. Trudno jej się dziwić, chyba nikt nie myślał.