Początek meczu wzbudził niepokój, to nie była Iga z poprzednich spotkań, tylko nastolatka, która zdała sobie sprawę, że właśnie nadszedł moment, gdy lata pracy mogą przynieść efekt, o którym się myśli przebijając na treningach tysiące piłek. To nie był porywający spektakl, ale trzeba przy tej okazji przywołać starą sportową prawdę: o twojej klasie najlepiej świadczą wygrane mecze, w których wcale nie grałeś koncertowo.
I to był taki mecz Igi. Wojciech Fibak po zwycięstwie Trevisan nad Kiki Bertens, kiedy wszyscy cieszyli się z prezentu od losu mówił, że wolałby, aby Iga grała ze znaną Holenderką, niż z anonimową Włoszką. Być może miał rację, choć nigdy tego nie sprawdzimy, ale na mecz z jedną z najlepszych zawodniczek na świecie wychodzi się bez żadnych myśli w tyle głowy, oprócz tej, że to czas poważnej próby, a Trevisan to co innego, szczególnie po koncercie takim jak z Halep. Na szczęście tylko pierwsze gemy świadczyły o tym, że Iga mogła wpaść w pułapkę takiego myślenia. Potem już było o wiele lepiej, choć wciąż daleko od poprzednich fajerwerków.
Teraz przed Polką kolejny podobny mecz - z Argentynką Nadią Podoroską o finał i inny tenisowy status, bo sukces w Wielkim Szlemie to karta wizytowa, która zostaje na zawsze. Iga Świątek wie, że w Paryżu gra nie tylko o wielki sportowy sukces i równie wielkie pieniądze (o których kiedyś otwarcie mówiła, że są jednym z powodów, dla których wybrała tenis, a nie np. wioślarstwo, jak ojciec) lecz o lepszą jakość życia i pozycję jedynej poza Robertem Lewandowskim globalnie rozpoznawalnej postaci polskiego sportu. Po odejściu Agnieszki Radwańskiej nikogo takiego nie mamy. Iga może to miejsce wypełnić, potrzebne są jeszcze tylko dwa wygrane mecze w Paryżu. Ale nie można o tym myśleć za bardzo.