Kim są Bob i Mike Bryanowie wie każdy kibic tenisa, najlepsza para deblowa świata pobiła wszelkie rekordy w swej specjalności, niedawno wygrali US Open, to był ich setny wspólny tytuł i szesnaste zwycięstwo wielkoszlemowe.
W Tokio wyszli na skleconą doraźnie polsko-francuską parę i przegrali w 77 minut 6:4, 3:6, 4-10. Mieli wygrać mecz nr 900 w ATP Tour i obchodzić małe statystyczne święto (mają bilans 899-294) – nie wyszło.
Przysiężny i Hugues do turnieju deblowego dostali się w zasadzie przypadkiem, jako „lucky-losers" po rezygnacji ze startu Francuzów Jo-Wilfrieda Tsongi (problemy żołądkowe) i Gillesa Simona. W kwalifikacjach pokonali Andrieja Gołubiewa (Kazachstan) i Denisa Istomina (Uzbekistan) 7:5, 6:7 (0-7), 10-4, przegrali z Jamie Delgado (W. Brytania) i Gillesem Mullerem (Luksemburg) 6:3, 1:6, 8-10.
– Oczywiście, że gra z najlepszym deblem świata nas inspirowała. Chcieliśmy z nimi grać. Ogromnie ich szanujemy. To była wielka sprawa walczyć ze zwycięzcami stu turniejów. Nakręcił nas ten mecz, i nie mieliśmy nic do stracenia – mówił 23-letni Herbert, w singlu 131. na świecie, w deblu 139.
– Wynik bardzo nas zaskoczył. Przed meczem nie dawaliśmy sobie szans, ale jako „lucky losers" po prostu próbowaliśmy grać swobodnie, cieszyć się meczem. Po przegranym pierwszym secie powiedziałem do Pierre'a, że było 4:6, ale mieliśmy siedem szans na przełamanie, że nie są niezwyciężeni. Po drugim, wygranym secie już wiedziałem, że mamy szansę, rozegraliśmy dobrze tie-break, właściwie najlepiej jak można, zdobywając wiele punktów uderzeniami nie do odbicia. I tak zostaliśmy szczęśliwymi ćwierćfinalistami – dodał Przysiężny, w rankingu deblowym ATP właściwie nieobecny.