Korespondencja z Londynu
Z brytyjskiego punktu widzenia na szczycie wimbledońskich wydarzeń stało w poniedziałek spotkanie Andy'ego Murraya z Nickiem Kyrgiosem. Zapowiedzi były bardziej interesujące niż mecz, którego wynik wzbudził oczywisty entuzjazm kortu centralnego, ale porównywać zaangażowanie publiczności z ładunkiem emocji podczas spotkania Radwańska – Cibulkova, nie można. Trzy sety, wszystkie dla Szkota.
Kyrgios nie dał się sprowokować do wypowiedzenia paru poważnych słów na temat dalszego ciągu kariery. – Nie; nie wiem; ale o co chodzi? – to były jego odpowiedzi, gdy pytano o kwestie trenera i nastawienia do sportu. Murray zrobił swoje, ćwierćfinał z Tsongą też nie wydaje się szczytem jego możliwości, w Wimbledonie nikt nie dopuszcza już myśli o porażce Szkota w finale, skoro nie ma Novaka Djokovcia w drabince.
Można zaryzykować tezę, że mecze męskie 1/8 finału tym razem nie potwierdziły potrzeby dyskusji o ponownym zróżnicowaniu płac w Wielkim Szlemie, jaka od czasu do czasu jest prowokowana przez niektórych tenisistów.
Panie grały piękniej, do tego dwa spotkania panów były wyjątkowo krótkie – Richard Gasquet poczuł dotkliwy ból pleców i po sześciu gemach poddał spotkanie z Jo-Wilfriedem Tsongą. Po trzynastu gemach przerwał grę z Marinem Ciliciem Kei Nishikori, kiedy poczuł ból w żebrach. Taki sam jak kilkanaście dni temu w Halle.