– Było gorąco, było za gorąco – mówiła Polka, mając na myśli ponad 40 stopni Celsjusza na korcie centralnym, jeszcze przed australijskim południem. Upał przeszkadzał wszystkim, ręczniki z lodem czekały w pogotowiu, sędziowie liniowi i dzieci do podawania piłek mieli krótsze zmiany, ale i tak nie było łatwo.

Polka w następnej rundzie zagra z Robertą Vinci (16. WTA), z którą ma do wyrównania rachunki za ostatnią porażkę w US Open. Mecz Radwańskiej z Kimiko Date Krumm (112. WTA) kolejny raz przypomniał widzom niezłomną japońską tenisistkę, której obecność na światowych kortach wciąż budzi podziw i niekiedy niedowierzanie, że tak długo można uprawiać sport zawodowy. Date Krumm miała właściwie dwie kariery. Pierwszą rozpoczęła w 1989 roku, zakończyła w 1996. Była wówczas najbardziej znaną dziewczyną z Azji, która potrafiła osiągnąć znaczące wyniki w tenisie. Trzy razy grała w półfinałach Wielkiego Szlema, wspięła się na czwarte miejsce rankingu WTA, trzy razy uczestniczyła w Masters. W Japonii zdobyła wyjątkową sławę, bo pięć razy wygrywała turniej w Tokio. Każdy wiedział, że zaczynała w wieku 6 lat, że choć była leworęczna, to trenerzy kazali jej trzymać rakietę w prawej ręce i tak zostało, że potrafiła pokonać Steffi Graf, Janę Novotną, Arantxę Sánchez Vicario, Gabrielę Sabatini, Anke Huber i Conchitę Martinez – wszystkie gwiazdy tamtych czasów. Zrezygnowała w wieku 26 lat, bo, jak twierdziła, zabrakło jej radości z uprawiania tenisa. Czuła się samotna, podróże męczyły, przyjaciółek miała niewiele, nie znosiła także zachodniego jedzenia. Nowe życie zaczęła u boku męża, niemieckiego kierowcy wyścigowego Michaela Krumma, który dla niej został w Japonii. Odkryła inne, ciekawe życie: jako tenisowa trenerka dzieciaków, zaangażowała się w pomoc ubogim w Bangladeszu, Malawi i na Jamajce, pomagała budować szkoły w Laosie, pracowała także jako komentatorka telewizyjna w czasie Wielkich Szlemów. Nigdy nie zaniedbała sportu, czasem zagrała pokazówkę tenisową, sporo dbała o kondycję, dużo pływała, biegała, ukończyła nawet maraton w Londynie. Wróciła po 12 latach, w sezonie 2008. Po cichu przygotowywała się do tego powrotu od roku. Zaczęła jeszcze bardziej dbać o kondycję, zagrała w Tokio dla zabawy z Martiną Navratilovą i Steffi Graf, poczuła tęsknotę za meczami, rywalizacją i wyzwaniami. Mąż nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie, mocno zachęcał, wiedział, że tęskni. Poszło jej zaskakująco dobrze. Już po pół roku miała ranking w okolicach 150. miejsca na świecie, mogła grać w wielkoszlemowych eliminacjach, wróciła do gry nie jako kobieta do bicia, tylko pełnoprawna uczestniczka zawodów. W 2009 roku wygrała turniej w Seulu, ósmy w karierze, po 14 latach od ostatniego zwycięstwa. Zbliżała się wtedy do 40. urodzin, starszą mistrzynią była wcześniej tylko Jean-Billie King. Rok później w Roland Garros pokonała Dinarę Safinę, byłą liderkę rankingu światowego. Czasem wiek przypomina o sobie, ale trwa na kortach do dziś.

– Muszę myśleć o moim ciele, każdego roku omawiam stan swego zdrowia lekarzami, przechodzę badania, ale na razie mówią mi, że nie ma problemu, mogę grać – twierdzi. Urodziła się kilka miesięcy przed wybuchem sławy Beatlesów, mogła w dzieciństwie słyszeć żywego Jimiego Hendriksa, debiutowała w WTA Tour zanim urodziła się Karolina Woźniacka, mniej więcej w tym samym czasie, gdy na świat przyszła Agnieszka Radwańska. Nie pyta rywalek ile mają lat, pyta, w jakim wieku są ich matki. – Wiek i wytrzymałość wciąż nie są dla mnie problemem, myślę jednak, że jestem też żoną, chciałabym mieć dzieci i to każe mi końcu przestać grać – mówi.

Na razie jednak nie przestaje, bo tenis bez zobowiązań i wielkich planów jest dla Kimiko Date Krumm znacznie przyjemniejszy od tego sprzed kilkunastu lat. Rok temu, gdy wygrała finał challengera w Dubaju z 17-letnią Rosjanką powiedziała: – Wciąż bawi mnie to, że dojrzałość i spryt może niekiedy wygrać z siłą współczesnych tenisistek. Nie przeszkadza mi to, że w małych turniejach nie ma dzieci do podawania piłek i nie ma wygód, jakie poznałam w wielkich imprezach. Będę grać tak długo, jak się da, choć każda porażka powoduje też myśl, że Bóg próbuje mi powiedzieć: już przestań.