Zaczyna się od Kid,s Day i od razu wiadomo, na kogo patrzeć w pierwszym turnieju Wielkiego Szlema: Novak Djoković i Serena Williams w tańcu „Gangnam Style", dołączyli Wiktoria Azarenka i Roger Federer z rakietami i było zabawnie, choć orkiestra grała marszowo „Thriller" Michaela Jacksona.
Przed Djokoviciem stawia się zadanie trudne: wygrać trzeci raz z rzędu, co udało się tylko Jackowi Crawfordowi i Royowi Emersonowi przed 1968 r., czyli przed erą zawodową.
Serb walczy w sumie o czwarty tytuł w Australii (wygrał też w 2008 r.). Choć każdy wie, że pracuje ciężej niż inni, jego recepta na sukces brzmi przyjemnie. – Musisz znaleźć czas na zabawę, żarty, zrobić solidną przerwę od tenisa, naładować wyczerpane baterie – mówił w Melbourne.
Roger Federer nie tyle tak mówi, ile od lat robi, korzystając z prawa do przerw od gry, oszczędza siły na wydłużenie kariery. Efekt – w Melbourne wystartuje w 53. turnieju wielkoszlemowym. Niewielu tenisowych rekordów jeszcze nie pobił, ten może wyrównać już za rok. Więcej startów w czterech najważniejszych turniejach mają tylko Wayne Ferreira (57) i Stefan Edberg (54).
Wiara w 18. tytuł Wielkiego Szlema dla Szwajcara wzrosła, gdy w Melbourne nie pojawił się Rafael Nadal, nieco zmalała, gdy los dał Federerowi Andy'ego Murraya w tej samej części drabinki. Pamięć o ich ubiegłorocznych finałach w Wimbledonie i igrzyskach w Londynie jeszcze trwa, wyszli na remis, ale Szkot już bez ciężaru pytań o wielkie zwycięstwa (jak mówią Brytyjczycy: „bez małpy na plecach") wydaje się trudniejszym rywalem niż rok temu. Mistrz US Open 2012 twierdzi, że nie boi się statystyk, które pokazują, że po 1968 r. żaden pierwszy wielkoszlemowy zwycięzca nie powtórzył od razu swego osiągnięcia.