Paryski turniej miał przez ostatnie lata względnie słabą obsadę. Tenisiści tłumaczyli uniki jesiennym zmęczeniem, eliminowały ich prawdziwe i udawane kontuzje.
W tym roku najlepsi poczuli silną motywację. Na początku sezonu władze ATP obiecały każdemu z pierwszej czwórki rankingu The Race po 750 000 dolarów dodatkowej premii. Warunkiem otrzymania czeku jest udział w ośmiu z dziewięciu turniejów cyklu Masters Series, wśród nich obowiązkowo w dwóch ostatnich: w Madrycie i Paryżu.
Poskutkowało. Do stolicy Francji nie przyjechał tylko nr 5 na świecie – Andy Roddick. Dodatkową zachętą stała się także zmiana nawierzchni kortów w hali Bercy na taką, jaką stosowano niedawno w Madrid Arena i w Bazylei. Wszystko po to, by ułatwić adaptację tym, którzy narzekali na zbyt szybko śmigające piłki. Faworytom spodobała się zapewne także innowacja w finale – decydujący mecz rozgrywany będzie tylko do dwóch wygranych setów.
Z jednej strony zachęty finansowe, z drugiej emocje wyścigu do Masters Cup – w Paryżu nie powinno być nudno. Prawo gry w Masters Cup w Szanghaju (11 – 18 listopada) oraz przywilej uwiecznienia w terakotowej postaci chińskiego wojownika jako szósty zdobył w miniony weekend Hiszpan David Ferrer. Dołączył do Rogera Federera, Rafaela Nadala, Novaka Djokovicia, Nikołaja Dawydienki i Roddicka.
Siódmy w kolejce Fernando Gonzalez ma przewagę 51 punktów nad ósmym Tommym Haasem i wydaje się, że Chilijczyk nie straci tak wiele, by nie awansować. Nie można natomiast łatwo wytypować, kto wywalczy ostatni bilet do Chin. Niemiec wyprzedza 15. Ivana Ljubicicia tylko o 14 pkt. Zajmujący 25. miejsce David Nalbandian przy korzystnym zbiegu okoliczności także może mieć nadzieję. Z dużej grupy tych, którym arytmetyka daje jakieś szanse, nie ma tylko Lleytona Hewitta.