Dawna Warszawianka zatrudniała wówczas kilku trenerów klasy „S“ (specjalnej). Bywało, że na sąsiadujących kortach zajęcia prowadzili Ksawery Tłoczyński i Janusz Radziwonka, a w późniejszych latach Stanisław Szczukiewicz czy Janusz Hellich. Była to sytuacja o tyle niezwykła, że fachowców z podobnym certyfikatem można było wtedy w kraju policzyć na palcach jednej ręki. Różnie wyglądał szkoleniowy warsztat tych ludzi, odmienne mieli charaktery i często inne spojrzenie na techniczne detale. Jedna zasada była natomiast niewzruszona: uczono grać w tenisa radosnego, mającego wywoływać w przyszłości burzę braw na trybunach.
Patrząc na to, co przyniosły polskiemu tenisowi kolejne dekady, nie mam wątpliwości, że w bliskiej memu sercu Warszawiance, ale chyba też i w innych klubach stanowczo za długo preferowano modelowanie aż do przesady pięknych, podręcznikowych uderzeń kosztem banalnej skuteczności. Przypominam sobie, jak rodzimi szkoleniowcy szerokim łukiem omijali przed laty wszelkiego rodzaju ćwiczenia ze sztangą. Wysłuchiwałem wygłaszanych z powagą teorii o tym, że tego rodzaju zajęcia zabijają elastyczność i gibkość, dwa największe atuty tenisisty.
Znów głośno jest o wyczynach Rafaela Nadala. Styl, w jakim Hiszpan wygrał Roland Garros, a zwłaszcza to, co zrobił w Paryżu podczas finału, plus jego ostatnie zwycięstwo na trawiastych kortach Queen’s Clubu – wszystko to już dawno przekroczyło nasze wyobrażenia o granicach ludzkiej wydolności. Młody człowiek z Majorki wciąż nas zaskakuje tym, jak poprawił kolejne uderzenia. Mięśnie nóg pozwalają mu zdążyć do każdego w zasadzie zagrania rywala, bicepsy na rękach pomagają nakręcać rotację i śrubować szybkość odbijanych piłek aż do granicy absurdu. Przy takim przygotowaniu fizycznym nie ma znaczenia, czy odbija się czysto czy ramą rakiety, bardziej do środka, a może jednak na zewnątrz pola gry.
Przez tydzień przyglądałem się z bliska, jak na tak dobrze mi znanym korcie centralnym Warszawianki radzą sobie gwiazdy turnieju ATP Orange Warsaw Open. Imprezie długo nadawała ton liczna grupa hiszpańska, swoje trzy grosze wtrącali Argentyńczycy, a główną premię ostatecznie zgarnął Rosjanin Nikołaj Dawydienko. Trudno któregokolwiek z głównych aktorów nazwać wielkim stylistą, za to prawie każdy z nich grał cierpliwie, w nieskończoność powtarzał trzy albo cztery najlepiej wyuczone akcje i każdy imponował przede wszystkim przygotowaniem ogólnym.
Niby proste, a od tylu lat nikt u nas na to nie wpadł. Nasi trenerzy uczą koronkowych, karkołomnych technicznie zagrań, a w ogniu walki rozstrzyga dziś siła, kondycja i szybkość.