[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/06/29/karol-stopa-enklawa-na-trawniku/]Skomentuj na blogu[/link][/b]

Telewizyjna kamera wybiera z tłumu oryginalne postacie. Na niektórych twarzach widać zmęczenie, zwłaszcza gdy całą noc trzeba było stać po bilety. Zdecydowanie jednak przeważa fascynacja. Bo tu korty pachną jak wiejskie łąki, a gwiazdy z rakietą są w zasięgu ręki. W magicznym tyglu za bramami All England Club tenis wciąga ludzi bez reszty.

Czasem próbuje przypomnieć o swoim istnieniu świat, który został przed wejściem na trawniki. Na wiadomość o śmierci króla popu Michaela Jacksona dziennikarze obcesowo odpytali bohaterów imprezy. Padły stereotypowe odpowiedzi, bo indagowani tak naprawdę żyją teraz czym innym. Wimbledon kolejny raz okazał się odporny na doniesienia wywracające do góry nogami programy informacyjne. W przeszłości turniej kolidował np. z finałami piłkarskich mistrzostw świata. Obawiano się, że występy reprezentacji Anglii ostudzą zapał kibiców tenisa. Nic takiego się jednak nie stało, korty szturmowano jak zwykle.

Jak na ironię człowiek, który w okresie powojennym dokonał największego wyczynu w brytyjskim tenisie, w pewnym sensie padł ofiarą zdarzenia z gatunku „breaking news”. Akurat byłem w Nowym Jorku w roku 1997, kiedy Greg Rusedski awansował do finału US Open. Pamiętam szaloną radość moich brytyjskich kolegów. W biurze prasowym wychodzili ze skóry, by godnie opisać tak długo oczekiwany sukces swego reprezentanta. A potem nadeszła informacja, która wstrząsnęła światem. W Paryżu zginęła lady Diana. Data uroczystości pogrzebowych pokryła się z męskim finałem. Rozpacz znanych mi dziennikarzy była podwójna, bo ich redakcje przestały się interesować relacją z Nowego Jorku. Mecz Brytyjczyka z Patrickiem Rafterem, planowany na pierwsze strony gazet, wylądował na ostatnich. Osiem lat temu wieże World Trade Center runęły dwa dni po finale, który na Flushing Meadows zagrali Lleyton Hewitt i Pete Sampras, trzy dni po bijącym rekordy frekwencji nocnym widowisku z udziałem sióstr Williams.

Oczywiście są sprawy ważniejsze niż sport, ale turnieje Wielkiego Szlema to enklawy, które – jak Wimbledon – potrafią skutecznie bronić swej tradycji i suwerenności.