Poza rodakami nikt Czecha nie dostrzegał. Sygnał wysłany z Paryża, czyli pierwszy wielkoszlemowy półfinał w karierze Berdycha, nie robił wrażenia.
O dwóch zwycięstwach nad Federerem (pierwsze dawno temu na igrzyskach w Atenach, drugie w Miami w tym roku) i trzech nad Nadalem, mało kto pamiętał, bo porażek z najlepszymi było znacznie więcej. Brytyjczycy zajęci Andym Murrayem (wygrał w czterech setach z Tsongą) mieli swoje powody do obojętności, reszta świata wierzyła w nieprzemijający geniusz Szwajcara.
Mecz był pasmem frustracji dla obrońcy tytułu. Berdych grał z nim na chłodno. Fantazja podporządkowana żelaznej taktyce. Żadnych żywiołowych akcji, tylko cierpliwe budowanie pozycji do ataku. Pojawiała się luka w obronie, wtedy forhendowy strzał, zwykle bardzo skuteczny.
– To była inna historia niż w Paryżu. Tam Soderling grał wspaniale, ja tylko trochę gorzej. Tutaj walczyłem z sobą, z ciałem i psychiką, od pierwszych gemów. Odpocznę, to zaatakuję w Ameryce – obiecywał Szwajcar. Od 2003 roku Federer zawsze grał w londyńskim finale.
Czesi czekali na taki wimbledoński mecz od czasów Ivana Lendla. Nadszedł, gdy w męskim turnieju wystartowało tylko dwóch ich tenisistów, najmniej od 1976 roku. Teraz mogą znów śnić o powtórce z triumfu Jana Kodesza, o pomszczeniu nieudanych wimbledońskich krucjat Lendla. Ich nowy bohater nie jest zwierzęciem medialnym, ale swoje umie powiedzieć. – Kvitova i ja nie wzięliśmy się z niczego. Mamy system szkolenia, który działa skutecznie od lat, nie ma sensu go zmieniać – przypomniał mediom.