Mińsk, Ostrawa, Antwerpia, Buenos Aires, Bilbao, Zurych, Madryt – rozbiła się bania z pokazówkami. Grają panie i panowie, gwiazdy współczesne i sprzed lat, na poważnie i na wesoło, charytatywnie albo w ramach promocji firm.
Przebojem tygodnia są dwa spektakle z udziałem największych asów. Roger Federer z Rafaelem Nadalem walczy we wtorek w Szwajcarii, a w środę w Hiszpanii. O takie mecze modlą się dziś organizatorzy największych turniejów. Z drugiej strony słyszę od fanów tenisa, że sobie darują oglądanie, bo szkoda im czasu na takie zabawy.
Tenis znalazł się w sytuacji dyscypliny, której z racji telewizyjnej ekspansji grozi przegrzanie koniunktury. Jest jak ciastko – potrafiące znudzić smakosza, jeśli będzie za słodkie i w nadmiarze. Od czasu imprez organizowanych kiedyś przez Wojtka Fibaka najwięksi spowszednieli nam na tyle, że „Przybysze z Masters” pewnie by dziś nie zapełnili widowni katowickiego Spodka.
Po 11 miesiącach bombardowania relacjami z turniejów kibic, słysząc o pokazówce, reaguje jak fan piłki nożnej przy meczu towarzyskim reprezentacji. Nie wie, czego ma się spodziewać i czy warto poświęcić swój czas.
Zwłaszcza że może być jak w Mińsku, gdzie na lakierowanej posadzce i w obecności białoruskiego politbiura Karolina Woźniacka i Wiktoria Azarenka odegrały niedawno z udziałem prezydenta Aleksandra Łukaszenki spektakl określony mianem żenady roku. Miało być śmiesznie i sportowo, a wyszło koszmarnie, sztucznie i z paskudnym politycznym podtekstem.