Może cudu w ogóle nie ma. Może po prostu kraj doskonałych koszykarzy i niezłych futbolistów dał przypadkiem światu w tym samym czasie talenty Jeleny Janković, Any Ivanović i Novaka Djokovicia.
Jeszcze niedawno Djoković był dla wielu tylko tym wysokim chłopakiem, który podczas US Open 2007 zabawnie parodiował Marię Szarapową, Andy’ego Roddicka i Rafaela Nadala – co w setkach powieleń pokazywał YouTube. Oczywiście grał też dobrze w tenisa, szybko awansował, czasem wygrywał z najlepszymi, ale nawet sukces w Australian Open 2008 nie przekonał, że w Belgradzie wyrósł mistrz nad mistrze.
Mówiono: grzeczny, pracowity, naturalny. Młodzieniec z mandatem na stałe miejsce w pierwszej dziesiątce świata. Dostał etykietę zdolnego, lecz z małym dopiskiem, że na szczyt raczej nie wejdzie, bo brakuje mu instynktu zwyciężania.
Lojalny wobec ojczyzny, lojalny wobec rodziny i współpracowników. Zajął uwagę mediów na dłużej, gdy w kwietniu 2008 roku pojechał do Kosowa, by w Mitrovicy, niedaleko miejsca urodzenia ojca Srdjana, wujów i ciotek, powiedzieć tamtejszym Serbom, że dedykuje im zwycięstwa. – Kosowo jest serbskie – powtarzał już wcześniej, zaraz po albańskiej deklaracji niepodległości republiki.
Dla rodaków bohater, także dlatego, że jako dziecko przeżywał bombardowanie Belgradu w 1999 roku i, jak twierdzi matka Dijana, ani razu nie zrezygnował z treningu. Ojciec chciał, by jak on został narciarzem albo piłkarzem, lecz kiedy była trenerka Moniki Seles powiedziała, że pięcioletni chłopak ma dryg do rakiety, uwierzyli. Jako właściciele pizzerii mogli ponieść koszty nauki. Mały Novak na pierwszy trening przyszedł z torbą, rakietą, piłkami, opaską na dłoń, czapką, termosem, bananem i kanapkami.