"Rz": Mówią o panu „Superagent". Jak pan zasłużył na ten przydomek?
Ken Meyerson:
Pewnie dlatego, że przetrwałem w tym trudnym środowisku ponad 20 lat. Inni może podpisali lepsze, bardziej efektowne pojedyncze kontrakty, ale skoro prowadziłem kariery Michaela Sticha i Andy Roddicka oraz wciąż mam środki by obsługiwać trzecie pokolenie zwycięzców wielkoszlemowych, to może jestem superagentem. Zatem dziękuję, akceptuję to określenie.
Jak zostaje się przedstawicielem sław tenisa?
W zasadzie trzeba było tylko bardzo chcieć. Ukończyłem w 1987 roku studia w Paryżu, ten sam amerykański uniwersytet, którego absolwentką jest Magda Grzybowska, więc jak ona też mówię płynnie po francusku. No i szukałem zajęcia. Podczas Roland Garros zwróciłem się do Donalda Della, szefa formy ProServ. Powiedział: – Przyjdź jutro o 9.00. O 10.30 miałem pracę. Źródło tego sukcesu to szczęście i niezłomna chęć zrobienia wszystkiego, by znaleźć się w tym biznesie.