Australijczyk to od dawna kamień w bucie zawodowego tenisa. Trzeba przyznać, że czasami przekracza granice, zachowuje się nieelegancko (w tym samym Acapulco w wygranym meczu z Rafaelem Nadalem zaserwował od dołu, co jest uznawane za lekceważące), bywał już karany zarówno za czyny, jak i za słowa.
Wszyscy tenisowi puryści celebrujący właśnie setne turniejowe zwycięstwo wymarzonego idola dla ustatkowanych Rogera Federera w Kyrgiosie widzą błazna niepotrafiącego docenić tego, że ma talent w dochodowej branży. Traktują go jak aroganta plującego do zupy tym, którzy przez lata tyrają w pocie czoła na wszystkich kontynentach i w zamian nie dostaną nigdy nawet ułamka tego, co Kyrgios zgarnia ze znudzoną miną, gdy już zsiądzie z wodnego skutera.
Australijczyk o greckich korzeniach nie jest pierwszym tenisistą, który tak traktuje zajęcie dające mu sławę i bogactwo. Przed laty podobnymi refleksjami dzielił się Rosjanin o korzeniach tatarskich Marat Safin, który zasłynął zdaniem: „Tenis rujnuje mi życie" (copyright Wojciech Fibak).
Korty pełne są graczy ciułających grosz do grosza – im mniejszy turniej, tym łatwiej ich spotkać. Niektórzy grają naprawdę znakomicie, wydaje im się, że lada moment wsiądą do złotego pociągu, mają pełne prawo tak uważać i jest tylko jeden problem: większość z nich nigdy się nie przebija. Właśnie ich musi szczególnie irytować postawa Kyrgiosa, podobnie jak tych kibiców, którzy modlą się do boskiego Rogera, niebiańskiego Rafy i znów władczego Novaka.
Ale są też tacy, co Kyrgiosa rozumieją. To ci, którzy patrzą na grę w tenisa jak na pracę w dochodowej, ale bezdusznej korporacji skłaniającej do buntu tym bardziej, im dłużej się w niej tkwi. Korpotenis, korpofutbol, w ogóle korposport to dziś norma – formatuje się sportowców, kontroluje to, co mówią, uczy konformizmu. Widzimy to podczas konferencji prasowych, właściwie coraz mniej komukolwiek potrzebnych, bo króluje podczas nich mowa-trawa.