Kilka lat temu dziennikarskie zaplecze wydawało mi się w sam raz. Dziś straciło przepustowość niczym paryskie ulice w godzinach szczytu. Podjęta w lutym decyzja o rozbudowie całości i modernizacji głównego stadionu była rzutem na taśmę. Po kilku dniach spędzonych w plątaninie kabli, bez skrawka wolnego miejsca na pulpicie, z monitorami, na których nic nie widać, bo słońce wali po oczach, z dźwiękiem niepasującym do piłki odbijanej na korcie mogę jedynie gorąco przyklasnąć planom gospodarzy.
Znajomy z kortu przybiegł zapytać o wrażenia z tenisowego Paryża. Miał ogień w oczach, był myślami przy decydujących meczach turnieju. Mnie akurat tuż po powrocie tkwiła w głowie nie tyle walka Rafaela Nadala z Rogerem Federerem czy Na Li z Francescą Schiavone, ile ta zakulisowa szarpanina z krnąbrną telewizyjną techniką.
Po kilku dniach spotkaliśmy się na innej rozmowie i doszliśmy wspólnie do innych wniosków.
Nie ma znaczenia, czy na stadionie siedzisz mniej czy bardziej wygodnie, najważniejsze, żebyś tam bywał. Jeśli to możliwe, w miarę regularnie albo przynajmniej od czasu do czasu. Staliśmy się dziś my, kibice tenisa, przede wszystkim zatwardziałymi telewidzami. Seryjnie oglądamy turniejowe pojedynki pokazywane na szklanym ekranie i jest to z jednej strony ogromna wygoda i nasz atut, z drugiej jednak gigantyczne zubożenie wrażeń.