Polacy pokonali Michaela Llodrę i Nenada Zimonjicia 6:4, 5:7, 11-9. W meczach tak dobrych deblistów decydują pojedyncze piłki i łut szczęścia – zwycięzcom szczęście sprzyjało, ale umiejętności też pomogły.
Widać było, że polska para gra z wiarą, nie peszą jej tytuły rywali i bagaż trzech tegorocznych porażek z Francuzem i Serbem. Połączenie spokoju Mariusza z dynamiką i odwagą Marcina dało w niedzielny wieczór doskonały efekt. Polacy przetrwali przełamania serwisu w pierwszym secie, porażkę w drugim i potrafili śmiało zaatakować w wydłużonym tie-breaku.
Normą takich meczów są szarpiące nerwy spięcia przy siatce, pikanterii dodaje decydująca piłka przy stanie 40-40 w gemie (nie ma gry na przewagi). Fyrstenberg i Matkowski grali po mistrzowsku właśnie wtedy – napięcie rosło, a Matkowski wyjmował z rękawa nieszablonowe pomysły na zdobycie punktu, jego partner dokładał zwycięski serwis lub świetny wolej.
Tie-break, jak cały mecz, nie oszczędził nerwów zaangażowanym widzom. Polacy prowadzili 3:0, ale zostali dogonieni i przegonieni (8:9), by wygrać po drugiej piłce meczowej. Zdobyli w sumie o kilka punktów mniej niż rywale, ale byli lepsi – to cała uroda tenisa. Po takich emocjach trochę żal, że gra podwójna jest w cieniu singla, bo w niedzielę w Londynie były dwie efektowne deblowe burze z wieloma piorunami. Daniel Nestor i Maks Mirny oraz Rohan Bopanna i Aisam-Ul-Haq Qureshi też zrobili dobrą promocje swej specjalności.
Kilkanaście tysięcy ludzi na trybunach, rodziny uczestników i gwiazdy futbolu w lożach honorowych, wielki błękit kortu i sporo dobrej gry, choć nie zawsze w jednym czasie – tak wyglądało spotkanie, które potwierdziło dobrą formę Rogera Federera i wciąż duże możliwości Jo-Wilfrieda Tsongi. Pięciokrotny mistrz zwyciężył z kandydatem na mistrza 6:2, 2:6, 6:4.