Rozmowa z nim była lepszym lekarstwem na stres niż wizyta u psychoterapeuty. Nigdy nie widziałem Andrzeja zdenerwowanego, zawsze miał klasę, styl i zupełnie niepasujący do pośpiesznej codzienności wdzięk. Nieżyczliwi twierdzili, że stoi za nim głównie kawiarnia, ale to nieprawda. Kawiarnia stała też, ale nie tylko.
Poważne teksty o Andrzeju Romanie napiszą zapewne ci, z którymi się przyjaźnił – jego kuzyn profesor Zbigniew Brzeziński, któryś z wielkich aktorów, bohaterów książki „Komedianci" (bestseller stanu wojennego), czy Jerzy Iwaszkiewicz, bo on też pamięta Warszawę Hłaski i Tyrmanda. My, dużo młodsi, możemy wspominać już trochę innego Andrzeja, za którym szła sława zrodzona w Kameralnej czasów Bieruta i Gomułki.
Pierwszy raz zobaczyłem Go na kortach Legii, gdzie grywał i oczywiście przychodził na mecze reprezentacji Polski. Ale bliżej poznaliśmy się w Paryżu podczas tenisowego turnieju Roland Garros, na który jeździł od zawsze. On był tam u siebie, po bulwarze Saint Germain szedł jak po Krakowskim Przedmieściu, my byliśmy wciąż trochę spięci i spoceni po siermiężnym socjalizmie. Kiedy w drugim tygodniu turnieju poławiacze ostryg serwowali je za darmo, patrzyliśmy na niego, a on gasił papierosa i szedł do stołówki na frytki z kotletem i deser, bo ostryg nie znosił.
Młodszych przekonywał, że w Warszawie na mecz Polonii idzie się jak do kościoła
W jego pokoju – tym, który się w sobotę spalił – na honorowym miejscu stały tenisówki Pete'a Samprasa, które dostał w prezencie. Pokazywał je wszystkim jak skarb. Trochę się dziwiliśmy, bo to był taki staroświecki dowód miłości, ale przestałem się dziwić, gdy kiedyś w niedzielę zapytał, czy idę na mecz Polonii, która grała wtedy w III lidze. I ja, prowincjusz, powiedziałem lekceważąco: – Andrzeju, przecież oni grają beznadziejnie! A on całkiem poważnie: – W Warszawie na Polonię idzie się jak do kościoła. I poszliśmy, i chodzę do dziś.