Jeszcze ćwierć wieku temu było całkiem inaczej. Turniej był dumą dla Australijczyków, lecz reszta świata przyjeżdżała niechętnie, tłumacząc się odległością albo zmęczeniem po poprzednim sezonie. Istotnym powodem było także to, że w Australii płacono znacznie mniej niż w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku. Nie wypadało głośno mówić o tenisowej prowincji, ale coś było na rzeczy.
Pomogła ucieczka do przodu. Przenosiny na stałe w 1988 roku z Kooyong do Melbourne Park, zerwanie z tradycją gry na trawie (choć były pomysły, by naturalne trawniki zastąpić sztucznymi), położenie na kortach nowej wykładziny o nazwie Rebound Ace, budowa wielkiego kortu centralnego na 15 tysięcy osób (dziś Rod Laver Arena), pierwszego na świecie z ruchomym dachem.
Gdy okazało się, że na Rebund Ace można w największe upały smażyć jajka (taki eksperyment podjęła w 1990 r. telewizja Channel Nine), Australijczycy wymyślili lepiej chłonącą ciepło nawierzchnię Plexicushion i stosują ją od 2008 roku. Dołożyli drugi kort z zasuwanym dachem i oczywiście nie zapomnieli o wielkoszlemowych premiach. Dziś dla singlistek i singlistów po 2,3 mln dol. australijskich (2,2 mln USD).
Nikt z wielkich już nie przedłuża zimowych wakacji, nikt nie krzywi się na myśl o długim locie na antypody. Wszyscy trenują. To także jedna z przyczyn, że tenisowy styczeń zaczął się od serii komunikatów medycznych: o bolących kostkach Sereny Williams i Marii Szarapowej, plecach Rogera Federera, barku Rafaela Nadala, biodrze Kim Clijsters i nadgarstku Karoliny Woźniackiej.
Brzuch Sereny
Wielkich absencji jednak nie ma. Nawet w turnieju kobiecym, który groził licznymi wyrwami w drabince. Dzień przed startem podziwiano rzeźbę mięśni brzucha Sereny Williams. Tenisistka chyba z przekory mówiła dziennikarzom, że od zawsze nienawidzi ćwiczeń fizycznych. Jeśli będzie grać tak, jak wygląda, to może pokolenie Karoliny Woźniackiej, Petry Kvitovej i Wiktorii Azarenki jeszcze nie sięgnie po pełnię władzy.