Bethanie Mattek-Sands okazała się tenisistką bardziej bojową niż ekstrawagancką. Zmusiła Polkę do trzech godzin gry, przegrała 7:6 (12-10), 4:6, 2:6.
Przeciwko sobie Agnieszka miała także silny wiatr, przy którym pomysły na precyzyjną grę nie miały szans. Mattek-Sands dostała więc kort dla siebie. Widać było, że Amerykanka zna tenisowy spryt Polki. Niektóre pomysły, zwłaszcza skróty, postanowiła twórczo wykorzystać, szczególnie gdy stawała twarzą do wiatru. Poza tym wierzyła w mocne uderzenia w okolice linii.
Agnieszka nie jest z tych, które boją się przegranych pierwszych setów, ale chwila załamania w tie-breaku (od 5-1 do 5-6) mogła być bardziej kosztowna. Nie była, gdyż ósma tenisistka świata wiedziała, że statystyka jest po jej stronie: kto więcej ryzykuje, ten myli się bardziej. Amerykance zaczęła także przeszkadzać kontuzja uda.
Spotkanie skończyło się tak, jak ranking podpowiadał, choć wielu pochwał za ten start pod wiatr Polka nie dostała ani od trenera Tomasza Wiktorowskiego, ani od taty w Krakowie.
– Po pierwszym secie wpadłem w trenerski szał. Bojaźliwość gry Isi tak mnie zezłościła, że poszedłem spać. Wstałem, gdy kończył się trzeci set i sprawy powoli wracały do normy. Wiem, że dla lepszych tenisistek pierwsze mecze bywają trudne, więc ten szczęśliwy koniec jednak mnie uspokoił. Teraz powinno być lepiej – mówi „Rz" Piotr Radwański.