Z całym szacunkiem dla pań, meczem dnia był półfinał Hiszpana ze Szwajcarem. Cztery sety, prawie cztery godziny gry, adekwatny wynik 6:7 (5-7), 6:2, 7:6 (7-5), 6:4 i zwycięstwo Nadala nr 18 (przy dziewięciu porażkach).
Nadal jeszcze na początku stycznia myślał o wycofaniu się z turnieju po przypadkowej kontuzji kolana w hotelu w Melbourne. Jednak zagrał w Australii..., wygrywał i wyszedł na mecz z Federerem naprawdę gotów do wielkiej bitwy. Udowodnił to nie raz. Pierwszy – gdy po 20 minutach pierwszego seta był przygnieciony swobodą gry rywala, jego szybkością i skutecznością. Wytrzymał pierwsze uderzenie, nie okazał żadnej słabości, po przegranym tie-breaku jeszcze wzmocnił nacisk.
Sam powiedział, że największą wiarę w siebie dało mu odrobienie straty własnego gema serwisowego w połowie trzeciego seta. Przegrywał 2:4, wyrównał na 4:4, grając kilka razy tak, jak tylko on potrafi – w sytuacji krańcowo trudnej wykonywał rewelacyjne minięcia, najlepsze uderzenia w meczu.
Widać było, że Szwajcara zaczęły straszyć stare demony porażek z Hiszpanem. Najlepsze uderzenie – forhend, zawodziło go dziesiątki razy. Oczywiście musiał ryzykować i grać ostro, z Nadalem inaczej wygrać nie można, ale gdy ciągle widział piłkę po swej stronie kortu, chwilami miał dosyć. Stan umysłu Rogera dobrze oddało zachowanie w czasie przymusowej 10-minutowej przerwy na fajerwerki (w czwartek obchodzono święto narodowe – Australia Day). Jak zdradził Lleyton Hewitt: – Roger w kółko chodził po szatni, a Rafa spokojnie ćwiczył podskoki.
Ostatni gem był jak cały mecz, pełen nerwowej gry Federera, jego wspaniałych uderzeń, niewykorzystanych szans i zadziwiająco prostych błędów.