Jeszcze nie tak dawno trzy z czterech turniejów Wielkiego Szlema grano na trawie. Pierwsi wyłamali się Amerykanie, przenosząc turniej w 1975 roku z Forest Hills na zieloną mączkę i trzy lata później na twarde korty Flushing Meadows. Australian Open zdradziło trawę w 1988 roku.
Teraz sezon na zielonych dywanach wygląda tak: dwa turniejowe tygodnie od razu po Roland Garros, dwa tygodnie Wimbledonu i pożegnanie w Newport na Rhode Island, już po Wielkim Szlemie. Tylko siedem turniejów ATP i WTA, trzy łączące cykl kobiecy z męskim. Poza Newport, wszystkie w Europie.
Dyskusja, co dalej, trwa od lat. Tenis na trawie w syntetycznym świecie wydaje się przeżytkiem, zapomnianą zieloną wyspą w morzu betonu, ale tenisistki i tenisiści w większości twierdzą, że trzeba zachować miejsce w kalendarzu dla ginącej tradycji, choć to tradycja kosztowna i niekiedy rodzi treningowe bóle głowy, zwłaszcza po grze na czerwonej mączce.
Kłopoty z trawą są dobrze zdefiniowane: jest droga, ze względu na gęsty kalendarz nie ma czasu na dłuższy trening, piłki odbijają się nisko, ich odskoki czasem trudno przewidzieć, gra jest intensywna, ale rwana, wymiany (w meczach męskich) średnio trwają cztery odbicia. Dochodzi silna zależność od pogody, już przy mżawce bywa za ślisko, no i trawa nie wytrzymuje tysięcy odbić piłek, skoków i hamowań.
Z większością tych problemów turnieje radzą sobie coraz lepiej. Naukowcy opracowują mieszanki traw odporne na ścieranie, ograniczające poślizg piłek i butów, Wimbledon ma dach. Koszt niebieskich kortów w Madrycie czy nowej odpornej na słońce nawierzchni w Melbourne jest większy niż trawy z rolki kładzionej co roku w hali w Halle.