Zielona wyspa w morzu betonu

Miesiąc gry na trawie to czas, gdy wracamy do korzeni. Sławy i widzowie to lubią, jest szansa, że klasyka przetrwa

Publikacja: 14.06.2012 02:45

Roger Federer ma aleję swego imienia prowadzącą do hali w Halle

Roger Federer ma aleję swego imienia prowadzącą do hali w Halle

Foto: AFP

Jeszcze nie tak dawno trzy z czterech turniejów Wielkiego Szlema grano na trawie. Pierwsi wyłamali się Amerykanie, przenosząc turniej w 1975 roku z Forest Hills na zieloną mączkę i trzy lata później na twarde korty Flushing Meadows. Australian Open zdradziło trawę w 1988 roku.

Teraz sezon na zielonych dywanach wygląda tak: dwa turniejowe tygodnie od razu po Roland Garros, dwa tygodnie Wimbledonu i pożegnanie w Newport na Rhode Island, już po Wielkim Szlemie. Tylko siedem turniejów ATP i WTA, trzy łączące cykl kobiecy z męskim. Poza Newport, wszystkie w Europie.

Dyskusja, co dalej, trwa od lat. Tenis na trawie w syntetycznym świecie wydaje się przeżytkiem, zapomnianą zieloną wyspą w morzu betonu, ale tenisistki i tenisiści w większości twierdzą, że trzeba zachować miejsce w kalendarzu dla ginącej tradycji, choć to tradycja kosztowna i niekiedy rodzi treningowe bóle głowy, zwłaszcza po grze na czerwonej mączce.

Kłopoty z trawą są dobrze zdefiniowane: jest droga, ze względu na gęsty kalendarz nie ma czasu na dłuższy trening, piłki odbijają się nisko, ich odskoki czasem trudno przewidzieć, gra jest intensywna, ale rwana, wymiany (w meczach męskich) średnio trwają cztery odbicia. Dochodzi silna zależność od pogody, już przy mżawce bywa za ślisko, no i trawa nie wytrzymuje tysięcy odbić piłek, skoków i hamowań.

Z większością tych problemów turnieje radzą sobie coraz lepiej. Naukowcy opracowują mieszanki traw odporne na ścieranie, ograniczające poślizg piłek i butów, Wimbledon ma dach. Koszt niebieskich kortów w Madrycie czy nowej odpornej na słońce nawierzchni w Melbourne jest większy niż trawy z rolki kładzionej co roku w hali w Halle.

Głosów Rafaela Nadala i Rogera Federera oraz wielu dawnych i obecnych mistrzów rakiety, którzy chcieliby dłuższej gry na trawie między Wielkimi Szlemami w Paryżu i Londynie, też nie można pomijać. Oni wiedzą, że bieganie po trawniku mniej szkodzi stawom, że różnica w grze na trawie i kortach twardych znacząco się zmniejszyła, że technologia pomogła ograniczyć dominację serwisowych bombardierów. Do gry na trawie coraz chętniej wracają ci, którzy przed laty omijali Wimbledon szerokim łukiem, mistrzowie z Hiszpanii i Ameryki Południowej.

Optymiści twierdzą nawet, że w dobie drożejącej ropy i globalnego ocieplenia powrót do świata natury będzie oczywisty także w tenisie, ale najsilniejsze argumenty zapewnia ekonomia.

Wimbledon to maszyna do zarabiania 30 mln funtów rocznie, duże turnieje przed nim też nie bankrutują i ściągają gwiazdy. Federer i Nadal grają w Halle, Murray i Tsonga w Queen's Clubie. Djoković wybrał dochodową pokazówkę w Stoke Park (poza cyklem ATP), której mecze może obejrzeć tylko 1500 widzów. Ta impreza też wychodzi na swoje, nawet jeśli swój haracz zabiera wyjątkowo żarłoczny brytyjski fiskus.

Jeszcze nie tak dawno trzy z czterech turniejów Wielkiego Szlema grano na trawie. Pierwsi wyłamali się Amerykanie, przenosząc turniej w 1975 roku z Forest Hills na zieloną mączkę i trzy lata później na twarde korty Flushing Meadows. Australian Open zdradziło trawę w 1988 roku.

Teraz sezon na zielonych dywanach wygląda tak: dwa turniejowe tygodnie od razu po Roland Garros, dwa tygodnie Wimbledonu i pożegnanie w Newport na Rhode Island, już po Wielkim Szlemie. Tylko siedem turniejów ATP i WTA, trzy łączące cykl kobiecy z męskim. Poza Newport, wszystkie w Europie.

Pozostało jeszcze 80% artykułu
Tenis
Porsche nie dla Igi Świątek. Jelena Ostapenko nadal koszmarem Polki
Tenis
Przepełniony kalendarz, brak czasu na życie prywatne, nocne kontrole. Tenis potrzebuje reform
Tenis
WTA w Stuttgarcie. Iga Świątek schodzi na ziemię
Tenis
Billie Jean King Cup. Polki bez awansu
Tenis
Billie Jean Cup w Radomiu. Jak wygrać bez Igi Świątek?