Korespondencja z Londynu
Na największe święto jeszcze nie czas, choć awans Polki na drugie miejsce na świecie plus srebrne trofeum i premia 575 tys. funtów to nie są małe nagrody pocieszenia.
Kto widział mecz, ten wie, że było na co patrzeć. Wejście tenisistek z bukietami w barwach klubowych, prezentacja, losowanie kolejności serwisu (to od kilku lat nowa tradycja, z udziałem gościa – dziecka ze szkoły specjalnej), wszystkie sceny składają się na budowanie napięcia.
Deszcz pomógł
Początek nie zapowiadał wielkich emocji. Rządziła Serena, jej serwis wspierany zaskakująco delikatnymi skrótami robił swoje. Polka przez wielu była skazywana na rolę drugoplanową i choć starała się, jak mogła, przy stanie 0:5 słychać było głosy komentatorów, że może powtórzyć się historia Nataszy Zwieriewej z 1988 roku, która swój pierwszy wielkoszlemowy finał przegrała ze Steffi Graf w Paryżu 0:6, 0:6.
Po pierwszym secie John McEnroe i inni wysławiali bez umiaru umiejętności Sereny, padały nawet zwroty, że to najlepsza tenisistka wszech czasów, z czym obecne w Londynie Martina Navratilova i Graf nie muszą się godzić. Agnieszka Radwańska na pewno się nie zgodziła. Po krótkiej przerwie, gdy kort centralny przesłoniono zielonym brezentem przed paroma kroplami deszczu (dachu nie ruszono), wyszła bardziej zdecydowana, nieustępliwa i wciąż waleczna.