Denerwowali się obaj, choć Jerzyk chyba bardziej. Kto patrzył uważnie, dostrzegł zapewne, jak drżały mu ręce po wygranym półfinale z Gilles'em Simonem, jak bardzo przeżywał każdy udany dzień w stolicy Francji. Na półfinał jeszcze starczyło sił i motywacji, a także odwagi w starciu z francuską publicznością. W finale było już trudniej.
Pierwszą okazję na wygranie pierwszego seta finału Hiszpan wywalczył wzrokiem. Przy stanie 5:4 i 30-30 piłka Janowicza niby otarła się o linię, tak wskazał sędzia, ale Ferrer zażądał sprawdzenia. Elektroniczne oko wykazało, że była może milimetr, może dwa za daleko. Kolejny as Polaka wyrównał wynik gema, ale za chwilę podwójny błąd serwisowy dał drugą szansę doświadczonemu Hiszpanowi. Tę wykorzystał.
W drugim secie tak samo ostry wzrok miał Jerzy Janowicz. Wypatrzył mikroskopijny aut, który dał mu przełamanie serwisu Ferrera przy stanie 1:1. Wtedy jeszcze wydawało się, że finał może potrwa trzy sety, ale za chwilę znów trzeba było drżeć o wynik, bo piłki po pierwszym serwisie Janowicza za często zaczęły trafiać w taśmę. Hiszpan odrobił stratę. Swoim sposobem, powoli, ale nieustępliwie kruszył opór Jerzyka.
Widać było regułę: dłuższe wymiany oznaczały coraz częściej punkty dla tenisisty z Walencji. Ferrer biegał szybciej niż Simon, odbijał pewniej, zawziętość połączona z mocną głową i silnymi nogami to dobry sposób na każdego tenisistę. Tuzin asów Polaka nie pomógł.
Mecz był nerwowy, analizowany na chłodno, mierzony procentami udanych zagrań, zapewne dość daleki od doskonałości. Polskie i hiszpańskie odczucia były ze względu na zaangażowanie emocji inne, ale trzeba napisać prawdę – nadzieja na zmianę wyniku uciekała Jerzykowi szybko. Zniknęła w desperacji ostatnich, ryzykownych drajwów i returnów. Gdy decydująca piłka poszła w aut, tym, który całował kort i kropił go łzami szczęścia, był Hiszpan. Trzeba mu oddać co należne, zasłużył na sukces, na puchar wręczany przez Renauda Lavillenie, mistrza olimpijskiego w skoku o tyczce. Zasłużył, bo też przeżywa najlepszy rok w karierze, wygrał siódmy turniej, a jeszcze popędzi do Londynu grać w Masters.
Długo będziemy pamiętać ten wielki tydzień, a właściwie wielkie dziewięć dni (i ośmiu rywali) Jerzego Janowicza. Wszelkie słowa o magii, świeżości gry, niezwykłym uroku jego tenisa wydają się uzasadnione. – Przyjechałem walczyć w eliminacjach, bez wielkich nadziei, nagle znalazłem się w finale – to było jego skromne i krótkie podsumowanie ciągu niezwykłych zdarzeń w hali Bercy. Skutki są znaczące: 600 punktów rankingowych wyniesie go najprawdopodobniej na 26. miejsce na świecie (ostatni Polak, który był tak wysoko, to Wojciech Fibak w 1984 roku) i da rozstawienie w Australian Open 2013. Premia 234 865 euro wyzwoli ze stresów finansowych. Styl gry i osobowość obserwowane z życzliwością przez wielkich tenisowego świata mogą pomóc nie tylko na korcie, ale i poza nim.