Stuletni garnek pani Davis

Czesi od wczoraj grają w Pradze z Hiszpanami. To setny finał Pucharu Davisa i powtórka z historii, którą warto pamiętać.

Publikacja: 17.11.2012 11:00

Stuletni garnek pani Davis

Foto: AP

Rozgrywki tak naprawdę zrodził duch czasów. Kiedy Atlantyk zaczęły regularnie pokonywać wielkie parowce, kiedy sport przeżywał lata pionierskie, w Europie i Ameryce rodziły się kluby, systemy rozgrywek, kodeksy reguł i w końcu igrzyska olimpijskie, musiał znaleźć się także ktoś, kto wymyśli mecze tenisowe USA – Wielka Brytania.

Powszechnie wiadomo – to pomysł czwórki studentów Harvardu dowodzonych przez Dwighta F. Davisa, wtedy mistrza międzyuczelnianych rozgrywek amerykańskich, po latach sekretarza wojny w rządzie prezydenta Calvina Coolidge'a oraz gubernatora Filipin.

Davis pochodził z zamożnej rodziny w St. Louis, więc nie było problemem zamówienie u rzemieślnika w Bostonie, konkretnie w firmie Shreve, Crump & Low dużej srebrnej wazy, która dziś ma jeszcze pod sobą odpowiednio wielką srebrną tacę i trzy solidne cokoły, by było gdzie dopisywać daty i zwycięzców kolejnych finałów.

Wazę, nazywaną potocznie garnkiem pani Davis lub Srebrną Salaterką, zaprojektował William B. Durgin, a wykonał Rowland Rhodes, Anglik. Puchar służył jako poręczne naczynie do losowania kolejności gier. Tak było np. w 1927 roku, gdy losującym był sam prezydent Coolidge. Puchar przeżywał też przygody: był ukradziony w Peru, wypełniany szampanem w nocnych klubach w Paryżu i głęboko chowany w bankowych sejfach podczas wojen.

Australazja

Niewiele z 99 dotychczasowych finałów Pucharu Davisa zawiodło uczestników i widzów. Może ten pierwszy z 1900 roku nie jest wspominany ze szczególną atencją. Brytyjczycy przysłali za ocean niezbyt bojową ekipę, która najpierw zwiedzała kraj, a potem na kortach Longwood Cricket Club w Bostonie wzięła baty od Davisa i kolegów.

Rok później nie można było namówić Brytyjczyków na ponowny przyjazd, ale w 1902 powrócili, już w najsilniejszym składzie, z braćmi Doherty na czele. Ten finał z 1902 roku w Crescent Athletic Club w Brooklynie (3:2 dla Ameryki) można uznać za premierę.

Do rozgrywek dołączali Francuzi, Belgowie i Austriacy, ale dopiero udział Australijczyków i Nowozelandczyków (pod wspólnym sztandarem) znacząco zmienił wyniki. W 1907 roku Australazja pokonała w finale Wielką Brytanię. Świat poznał nową tenisową siłę z południowej półkuli, którą reprezentowali wówczas Anthony Wilding (znany także dlatego, że jeździł z turnieju na turniej na jednym z pierwszych ówczesnych motocykli) oraz Norman Brookes zwany Czarodziejem. Puchar jego imienia to dziś nagroda dla zwycięzcy singla w Australian Open.

Do późnych lat 20. USA, Wielka Brytania i Australia dzieliły sukcesy między siebie, przełom przyszedł w 1927 roku. Ten finał odbywał się w Germantown Cricket Club w Filadelfii. Amerykanie walczyli z Francuzami. Bill Tilden, arogancki, skandalizujący i grający wedle swoich reguł na korcie (i poza nim) kontra „muszkieterowie": René Lacoste, Henri Cochet, Jean Borotra i deblista Jacques Brugnon.

Ostatniego dnia Lacoste zwyciężył Tildena i wyrównał stan meczu na 2:2, Cochet dołożył decydujący punkt. Trzeba było niewiele, by entuzjazm przekuć w pomysł budowy w Paryżu odpowiednio wystawnego obiektu tenisowego, który odpowiadałby potrzebie chwili, to znaczy obronie Pucharu. Tak powstał stadion im. Rolanda Garrosa. Tam muszkieterowie wygrali jeszcze pięć razy.

Brytyjska odpowiedź przyszła w 1933 roku. Lacoste zakończył już karierę, pozostała trójka jeszcze grała. Dla francuskiej publiczności wynik meczu wydawał się oczywisty, lecz po pierwszym dniu Francja przegrywała 0:2. Borotra i Brugnon wygrali jednak debla, Cochet pokonał Bunny'ego Austina i na czerwony kort wyszli Fred Perry oraz ten, którego nazwisko do dziś kojarzy się nad Sekwaną z klęską: André Merlin.

Perry i koledzy byli noszeni na rękach, gdy wysiadali w Dover ze statku i wsiadali do pociągu do Londynu. Tamten finał też zaczął pewną krótką epokę – przez cztery lata tenisem znów rządziło imperium. Epoka skończyła się w 1937 w Wimbledonie, gdy o swoje upomnieli się Amerykanie. Brytyjczycy zaś ciągle wzdychają do przeszłości, bo do dziś już srebrnej wazy nie dotknęli.

Od 1937 do 1973 roku trofeum przechodziło wyłącznie z rąk amerykańskich w australijskie i odwrotnie. Puchar Davisa jednak się zmieniał, musiał przetrwać kolejną wojnę, potem odpowiedzieć na początek ery zawodowego tenisa (1969). Nic na tym nie stracił, wręcz przeciwnie, w rozgrywkach uczestniczyło wtedy już 50 krajów. W 1972 roku wprowadzono znaczącą zmianę – zlikwidowano tzw. Challenge Round dla pretendentów (mistrz czekał na wyłonienie rywala i grał tylko w finale), wprowadzono obowiązek gry obrońców pucharu we wcześniejszych fazach eliminacji. To posunięcie otworzyło drogę nowym kandydatom do zwycięstw.

Z długiego okresu sukcesów USA i Australii warto wyróżnić finał w 1939 roku, ostatni przed wojną, grany w Merion Cricket Club w Haverford (stan Pensylwania). Amerykanie mieli w składzie Bobby'ego Riggsa, tego, który 34 lata później przegrał w Houston sławną „Bitwę płci" z Billie Jean King. Obok niego grali Frank Parker i 18-letni Kramer. Z drugiej strony Adrian Quist, John Bromwich oraz oczywiście kapitan Hopman.

Dwa dzieciaki i lis

Federacja australijska nie miała funduszy, by wysłać ich na turniej wimbledoński, ale Pucharu Davisa nie chciała oddawać walkowerem. Opłaciło się – Australijczycy wygrali 3:2, choć przegrywali 0:2. To do dziś jedyny przypadek odrobienia takiej straty w finale.

Fascynujący był także mecz w 1953 roku w Melbourne. Ameryka wysłała w bój Vica Seixasa, mistrza Wimbledonu, oraz Traberta, mistrza US Open. Naprzeciwko stanęli dwaj 19-latkowie: Lew Hoad i Ken Rosewall. Na kortach Kooyong siadło 17,5 tys. widzów (ówczesny rekord frekwencji) i zdarzył się cud: młodzi, choć przegrywali 1:2, wyrównali, a następnie w poniedziałek, w opóźnionym przez deszcze ostatnim meczu Rosewall pokonał Seixasa, który powiedział wówczas znane zdanie: – Pierwszy raz w życiu wygrały ze mną dwa dzieciaki i stary lis.

Raz finału nie rozegrano. Indie w 1974 roku nie przyjechały do Afryki Południowej, trwał bojkot apartheidu. Jeden z bohaterów tamtych dni, Vijay Armitraj z drużyny Indii, do dziś uważa, że to był błąd. Hindusi mają czego żałować, pokonali przecież po drodze Australię i Związek Radziecki. Bracia Armitrajowie byli w najlepszych sportowych latach. Indira Gandhi pozostała jednak nieugięta. Indie znalazły się w finale ponownie w 1987 roku. Vijay i Anand Armitrajowie jeszcze grali, ale wówczas pokonanie Szwecji na kortach ziemnych było niemożliwe.

Afryka Południowa została piątym krajem, który zdobył Puchar Davisa. Wkrótce pojawiły się następne. Finały zawsze promowały nowych mistrzów rakiety. W Monachium w 1985 roku walczyli Boris Becker (18 lat) i Stefan Edberg (19 lat). Wtedy wygrali Szwedzi, bo mieli jeszcze Matsa Wilandera, ale po trzech latach Be- cker też całował srebrną wazę.

Szampan i wódka

Lata 90. znów przypomniały o Francuzach. Niezwykły mecz z USA w Lyonie (1991) fascynował nie tylko dlatego, że Henri Leconte i Guy Forget pokonali Andre Agassiego i Pete'a Samprasa, ale także z powodu radości, jaką pokazali zwycięzcy. Czekali 59 lat, więc nie dziwi, że kapitan Yannick Noah tańczył i śpiewał „Saga Africa" na korcie. Pięć lat później znów była defilada pod Łukiem Triumfalnym, odznaczenia państwowe i narodowy entuzjazm, gdy Francja pokonała w Malmoe Szwecję.

Znów z kapitanem Noahem. A decydującego punktu, jak to czasem w Pucharze Davisa bywa, wcale nie zdobyła żadna legenda. Wywalczył go, broniąc trzech piłek dających puchar rywalom, skromny Arnaud Boetsch, dziś jeden z dyrektorów firmy Rolex, ważnego sponsora światowego tenisa.

Szczęście trzeba było oddać Rosjanom w 2002 roku, gdy na oczach Borysa Jelcyna Michaił Jużny po raz pierwszy zapewnił sobie i ojczyźnie Puchar Davisa, wygrywając z Paulem-Henrim Mathieu. W pięciu setach, odrabiając dwa sety straty. Do pucharu lano wówczas rosyjską wódkę. Ostatnia dekada, a właściwie 12 lat, to rywalizacja Hiszpanii z resztą świata. Pojawili się także nowi zdobywcy pucharu: Serbia i Chorwacja.

Finaliści z roku jubileuszu mają co wspominać, choć pięć zwycięstw Hiszpanów robi większe wrażenie niż jedyny sukces Czechosłowacji w 1980 roku.

Niezależnie od społecznych i politycznych kontekstów Puchar Davisa pozostaje jednym z najbardziej prestiżowych trofeów współczesnego sportu. O jego przyszłość trzeba się jednak trochę bać. Ze względu na coraz silniejszą konkurencję Wielkich Szlemów, rozgrywek ATP Tour, a nawet turniejów olimpijskich trochę traci blask. Słychać opinie, że to anachronizm, że trzeba zmian, czytaj: ograniczeń.

Ale trwa. Wiadomo, czemu się nie poddaje: skondensowane do trzech dni mecze pod flagą narodową wciąż oznaczają emocje rzadko spotykane w innych dyscyplinach sportu. Porzucić ich wraz ze 112-letnią historią 99 finałów – nie wypada.

Po pierwszym dniu gier remis 1:1

David Ferrer rozpoczął rywalizację od zwycięstwa nad Radkiem Stepankiem 6:3, 6:4, 6:4, następnie Tomas Berdych pokonał Nicolasa Almagro 6:3, 3:6, 6:3, 6:7 (5-7), 6:3.

Spodziewano się tego wyniku, grały pierwsze rakiety swoich krajów przeciw drugim, ale obrońcy tytułu wysłali czytelny sygnał: jesteśmy mocniejsi, niż sądzicie. Czesi oczekiwali, że na szybkiej nawierzchni Stepanek lepiej wykorzysta możliwości ataku, ale Ferrer szybko sprowadził go na ziemię. Hiszpan dobrze gra w hali, nie boi się ani szybkich serwisów, ani długich wymian. Udowodnił to ostatnio w Paryżu i Londynie. W każdym secie Ferrer był tym, który prowadzi grę i kontroluje wynik. Punkt należał się Hiszpanii.

Zwycięzca jak zawsze powściągliwie ocenił spotkanie. – Korty mi pasują, grałem dobrze, nie było chwili, bym czuł się niepewnie, ale przed nami jeszcze daleka droga – mówił. Radek Stepanek chwalił Hiszpana, siebie trochę ganił. – Przegrałem ze świetnym tenisistą, widać było po nim, co znaczy wiara w swoje umiejętności. Przegrałem także przez swój serwis, nie umiałem wywierać nim presji. Swoją rolę grały nerwy. Trudno, czas się wyspać, zapomnieć i szykować się na sobotę – powiedział.

Berdych i Almagro zagrali klasyczny mecz daviscupowy. Pięć setów, cztery godziny gry, zmienność nastrojów na trybunach, ciągły suspens. Zwycięstwo czeskiego tenisisty zostało okupione wielkim wysiłkiem. Trochę z jego winy, bo w czwartym i piątym secie pierwszy przełamywał podanie rywala, ale zaraz tracił to, co zyskał. W tie-breaku zerwał się do walki za późno, gdy przegrywał 0-5. W decydujacym secie dwa razy wychodził na prowadzenie i w końcu wygrał.

Dziś mecz deblowy, w niedzielę pozostałe dwa single. Kapitan Jaroslav Navratil na pewno wstawi do gry podwójnej Stepanka, uczestnika Masters, może z Berdychem, może z Lukasem Rosolem. Emocje dopiero się zaczęły.

—k.r.

Rozgrywki tak naprawdę zrodził duch czasów. Kiedy Atlantyk zaczęły regularnie pokonywać wielkie parowce, kiedy sport przeżywał lata pionierskie, w Europie i Ameryce rodziły się kluby, systemy rozgrywek, kodeksy reguł i w końcu igrzyska olimpijskie, musiał znaleźć się także ktoś, kto wymyśli mecze tenisowe USA – Wielka Brytania.

Powszechnie wiadomo – to pomysł czwórki studentów Harvardu dowodzonych przez Dwighta F. Davisa, wtedy mistrza międzyuczelnianych rozgrywek amerykańskich, po latach sekretarza wojny w rządzie prezydenta Calvina Coolidge'a oraz gubernatora Filipin.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Tenis
Porsche nie dla Igi Świątek. Jelena Ostapenko nadal koszmarem Polki
Tenis
Przepełniony kalendarz, brak czasu na życie prywatne, nocne kontrole. Tenis potrzebuje reform
Tenis
WTA w Stuttgarcie. Iga Świątek schodzi na ziemię
Tenis
Billie Jean King Cup. Polki bez awansu
Tenis
Billie Jean Cup w Radomiu. Jak wygrać bez Igi Świątek?