Szkot był mocniejszy, bardziej wytrzymały, lepiej serwował, a jednak półfinał ze Szwajcarem przeciągnął się do czterech godzin. Były chwile, w których Federer czarował jak za dawnych lat i stadion żałował, że były mistrz pożegnał się z turniejem. Statystyka jednak nie kłamała, więcej punktów zdobył Murray, wygrał 6:4, 6:7 (5-7), 6:3, 6:7 (2-7), 6:2.
Trzeba to przypomnieć: Roger Federer po raz pierwszy przegrał ze szkockim tenisistą w Wielkim Szlemie. Grali trzy razy (dwa razy w finałach) i magia zawsze zwyciężała, choć w ubiegłorocznym Wimbledonie już tylko o włos. Teraz na niebieski kort wyszedł Murray zwycięzca, mistrz US Open i mistrz olimpijski, twardszy i młodszy, wiek w końcu zaczyna mieć znaczenie.
Od pierwszych piłek był tym, który nadawał ton rywalizacji. Właściwie potknął się tylko raz, w czwartym secie, gdy prowadził 6:5. Miał serwis w garści, w piątek niemal niezawodną broń. Po jednej z wymian między tenisistami zaiskrzyło, Federer coś burknął, rywal odpowiedział nie całkiem elegancko, irytacja pomogła Szwajcarowi tak bardzo, że zagrał kilka najlepszych piłek w meczu, a w tie-breaku jeszcze wzmocnił tempo.
W tym spotkaniu pięć setów oznaczało jednak o jednego za dużo dla starszego z tenisistów. Jedno przełamanie za drugim i półfinał kończył się bez emocji. Federer się uśmiechnął, Murray nadal się trochę srożył, choć już nie musiał. Starczyło mu jednak spokoju, by przyznać Jimowi Courierowi: – Czasem grałem jak ze ścianą, w czwartym secie Roger odbił kilka niesamowitych piłek. Musiałem niemal ryć w korcie, by dostać to zwycięstwo. Tak, nerwy trochę mnie zżerały, ale to dlatego, że on czasami grał po prostu świetnie.
Sobie Andy nie musiał wiele zarzucać. Serwis, zwłaszcza w pierwszej części meczu, chwalili wszyscy. Taktyka wypisana czytelnie na treningowym podkoszulku: przygotuj, atakuj, zniszcz – zdawała egzamin. Gdy doszły widoczne sygnały o lekkim wyczerpaniu Szwajcara (intensywny ćwierćfinał z Tsongą), nawet kłopoty Murraya w tie-breakach nie wydawały się bardzo groźne dla końcowego wyniku.