Nadal uciszył pytania o bolące lewe kolano, pokonał na twardych kortach trzech tenisistów z pierwszej dziesiątki świata: Rogera Federera, Tomasa Berdycha i w pięknym finale Juana Martina Del Potro. Wrócił taki, jakiego pamiętaliśmy z najlepszych czasów.
Mecz o tytuł wygrany przez Hiszpana 4:6, 6:3, 6:4 jeszcze podkreślił wielkość tego powrotu, bo Del Potro też gra ostatnimi czasy świetnie. To Argentyńczyk usunął z drogi Nadala wyjątkowych rywali: Andy'ego Murraya i Novaka Djokovicia.
Finał miał sporo chwil, w których przewaga mistrza z Majorki wcale nie była oczywista, zresztą działo się tyle, że widzowie wstawali z miejsc: w pierwszym secie Hiszpan prowadził 3:0, Del Potro wyrównał, wygrał seta i sprowokował wspaniałą pogoń rywala.
Trzeba oddać Rafaelowi Nadalowi – jego powrót to wydarzenie bez precedensu. Trzy mniejsze turnieje w lutym na kortach ziemnych (jeden finał, dwa tytuły) jeszcze nie zapowiadały wygranej w Indian Wells, ale po meczach w Kalifornii mistrzowi należy się podziw za wszystko: odwagę i pasję, z jaką grał w marcowym upale na twardych kortach, 22. tytuł w turniejach z cyklu Masters 1000 (Federer ma teraz o jeden mniej), trzeci sukces w Indian Wells, zwycięstwo nr 600 w meczach ATP Tour, za cały bilans powrotu (17 zwycięstw, jedna porażka).
Radość Hiszpana była widoczna, wzruszenie też. Dawno nie wygrał na kortach twardych – poprzednio w Tokio w 2010 roku. Nagroda, milion dolarów, pokazuje przy okazji, że turniej w Indian Wells rośnie z roku na rok, bo ambicje właściciela Larry'ego Ellisona (nr 5 światowego rankingu miliarderów magazynu „Forbes”) sięgają Wielkiego Szlema. W rankingu ATP hiszpański mistrz awansował na czwarte miejsce przed Davida Ferrera, ale akurat ten zysk nie przetrwa następnych dwóch tygodni, bo rezygnacja z gry w Miami oznacza dla Nadala stratę wielu punktów za ubiegłoroczny półfinał i powrót na piątą pozycję.