Powinien, jak większość Szkotów, grać w golfa, rugby lub piłkę. Właściwie był już jedną nogą w drużynie juniorów Glasgow Rangers. Przeszedł wstępne testy na Ibrox Park, dostał zaproszenie na regularne treningi. Piłkarskie geny miał po dziadku, Royu Erskine, w najlepszych latach piłkarzu Hibernianu. Ale wybrał tenis, bo geny po matce okazały się silniejsze.
Judy Murray była mamą, która pobłażliwie patrzyła na to, jak jej mali synowie toczą mecze tenisowe na środku salonu. Cieszyła się, gdy w zimowe miesiące chłopcy brali, co im wpadło pod rękę i ustawiali jako siatkę na środku największego pokoju. Potem piankową piłką godzinami rozgrywali swoje małe Wimbledony.
Autobus w Barcelonie
Matka Andy'ego i Jamie'go miała tę samą determinację. W końcu pochodziła z rodziny, w której sport był ważny.
Tyle że Szkocja i tenis, to nie jest popularne połączenie w kraju sławnych gorzelni i niesławnej pogody. Pani Murray jeszcze jako Judy Erskine odnosiła lokalne sukcesy, choć ćwiczyła bez stałego trenera. Myślała nawet, by rozwinąć skrzydła w turniejach zawodowych. Marzenia skończyły się, gdy w autobusie w Barcelonie ktoś wyciągnął jej z torebki portfel, a z nim paszport, bilety lotnicze i pieniądze przesłane przez rodziców. Gdy wróciła do Dunblane, jej tata powiedział, że to za niebezpieczne dla nastolatki jeździć z rakietą samej po świecie.
Judy Murray nie była przekonana, że ma wielki talent, ale duch rywalizacji był w niej zawsze, tenis uwiódł ją tak dalece, że gdy zobaczyła w synach małą iskrę, uznała, iż warto zrobić coś, co da im szansę rozwoju. Większą, niż ona miała. W wywiadach mówi: moi chłopcy, nie tylko – Andy.