To była główna opowieść po kobiecym finale Miami Open 2019 – na Hard Rock Stadium 23-letnia Ashleigh Barty pokonała Karolinę Pliskovą 7:6 (7-1), 6:3. Z prestiżowym zwycięstwem przyszedł solidny czek (1,3 mln dol.) oraz debiut w pierwszej dziesiątce świata.
Pięć lat temu świat tenisowy dowiedział się, że Barty nie chce już rygorów treningu, nie chce dalekich podróży i rywalizacji. Była wyczerpana, zniechęcona, miała objawy depresji. Rodzice, trenerzy i terapeuci zgodzili się z tenisistką, by zostawiła rakietę, odpoczęła, zaczęła robić coś innego.
Posłuchała, zaczęła budować nowy dom obok domu rodziców, zapisała się do krykietowej drużyny Brisbane Heat, w której kilkanaście miesięcy grała ligowe mecze. Nie było jej trudno, bo talent ruchowy miała od dziecka, nie tylko do tenisa, bez treningów grała też dobrze w golfa.
Wybrała tenis dlatego, że wcześnie trafiła w rodzimym Ipswich (to przedmieścia Brisbane) na dobrego trenera Jima Joyce'a. Nie pochodziła z bardzo sportowej rodziny, tata Robert, urzędnik państwowy, miał pasję golfową, mama Josie (radiolog) oraz starsze siostry Sara i Ali bawiły się netballem. Ashleigh Barty choć nie wyrosła na wysoką dziewczynę, umiała wiele.
Trener szybko zaczął podsuwać jej starsze rywalki, potem chłopaków, gdy miała 12 lat grała już z dorosłymi. Joyce uczył ją, za pełną zgodą rodziców, by nie przywiązywałą wielkiej wagi do zwycięstw, pucharów, punktów i czeków. Liczne juniorskie trofea przekazywała jako nagrody w turniejach dla dzieci.