Trzy mecze, trzy porażki, jeden wygrany set Przysiężnego z Julienem Benneteau. Gorzej być nie mogło. Cała trójka grała niemal w tym samym czasie nowojorskiego popołudnia. Korty numer 4, 13 i 14. Trzynastkę dostał Janowicz, są tam małe trybuny. Kto oglądał, zobaczył Polaka w wydaniu najsłabszym od miesięcy. Dużo rozdrażnienia, niepewność, spuszczona głowa, no i słaby serwis, którym nie dało się bronić w chwili potrzeby.
Potrzeba była. Gonzalez, nr 247. w rankingu ATP, grał śmiało. Prawdą jest, że taki rozgrzany pomyślnymi kwalifikacjami tenisista z dalekiej poczekalni, nie ma wiele do stracenia. Więc Argentyńczyk grał chyba lepiej niż umie, świetnie biegał, odbijał niemal wszystkie piłki, zmusił Polaka do ryzyka i osiągnął swoje. Kiedy pierwszego seta wygrał po jednym bardzo słabym gemie Janowicza, wydawało się jeszcze, że to konieczna cena rozgrzewki Polaka.
Jednak Jerzy wciąż niewiele robił tak jak potrafi – serwował słabo, odbijał nierówno, coraz częściej krzywił się po akcjach, wyglądało, że coś mu dolega. Spoglądał z niepokojem na swą grupę wsparcia, pytał, co robić. Drugi set znów zaczął się od przewag Gonzaleza, za chwilę było przełamanie, 1:2. Pierwsza konsultacja z lekarzem niewiele wniosła, Polak przegrał kolejne dwa gemy, zanim położył się na korcie i dostał pomoc przy bolących plecach.
Na chwilę pomogło. Ręka przyspieszyła, nogi też, wróciła dynamika i celność odbić. Jednak zryw był krótki. Ale nawet gdy Janowicz przegrywał 4:6, 4:6, trudno było uwierzyć w tę klęskę. Wkrótce okazało się, że żadnej zmiany wyniku nie będzie.
Frustracja kazała zaserwować Polakowi od dołu, rywal zrewanżował się świetnym skrótem. Gdy było 5:2 dla Argentyńczyka, Maximo Gonzalez mógł przegrać już tylko ze sobą. Trochę dygotał z emocji, ale dał radę. Dwie godziny plus kwadrans i po meczu, który miał tylko przygotować drogę Polaka do poważniejszych wyzwań.