Czekali na niebo bez deszczu długo, a mecz trwał względnie krótko, niespełna 2,5 godziny. Wynik: 7:6 (7-3), 6:3, 6:4 dla Hiszpana. Jeszcze jeden mocny cios w dumę 17-krotnego mistrza turniejów Wielkiego Szlema.
Federer zapowiadał odrodzenie, który to już raz, więcej wysiłku i pasji. Wyszło tak jak w Wimbledonie, Hamburgu i Gstaad – słaby mecz daleko od finału. Szwajcar przegrał z Robredo zasłużenie, forhend dawał punkty rywalowi, serwis nie wspierał ataku, woleje wpadały w połowę siatki, nogi nie niosły. Ludzie przecierali oczy – legendarny Federer trzy gemy oddaje, prowadząc 40-0.
Takiego mistrza nie chciało się oglądać, po prostu było go żal. Po meczu, widocznie przygnębiony, obwiniał się za tę porażkę, mówił przede wszystkim o utraconej pewności siebie. – W tym meczu zniszczyłem się sam – powtarzał, lecz zapewniał jak zawsze, że wróci mocniejszy, że przecież umie grać lepiej. Czy wszystkich przekonał? Zapewne nie.
We wtorkowy wieczór był jak wzorzec mistrza, który nie wie, kiedy odejść z podniesionym czołem, który nie widzi upływu czasu i utraty sił. Zwolennicy Federera jeszcze się pocieszają: po US Open Szwajcar awansuje na 6. miejsce na świecie (ze względu na wczesną porażkę Juana Martina Del Potro), że wcześniej w trzech meczach nie stracił seta, że w starciu z Robredo zdobył zaledwie 6 punktów mniej od Hiszpana, że przecież zaledwie 14 miesięcy temu wygrywał z Andym Murrayem w Wimbledonie, że w Masters jeszcze pokaże. Może więc nie trzeba go skreślać, lecz na razie prognozy są złe.
Choć znów lało, Hiszpanie mieli dobry nowojorski dzień: wygrali Rafael Nadal (stracił seta z Philippem Kohlschreiberem) i David Ferrer z Janko Tipsareviciem. Nadal zamiast grać klasyk z Federerem trafia na Robredo. Ćwierćfinał z Ferrerem zagra Richard Gasquet, który pokonał Milosa Raonica w pięciu setach z trzema tie-breakami.