Debliści Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski mieli dać ostatnią szansę reprezentacji Polski i dali ją wygrywając z Chrisem Guccione i Nickiem Kyrgiosem w pięciu długich setach: 5:7, 6:4, 6:2, 6:7 (5-7), 6:4.
Skład debla australijskiego odbiegał od zapowiedzi, ale zamiar kapitana Raftera był jasny: oszczędzać siły Lleytona Hewitta, przy okazji wdrażając do walki zdolnego debiutanta. Na Torwar wyszli zatem Guccione i Kyrgios, dojrzały, wielki wzrostem (2,01 m) deblista i młodzian, który jednak w deblu ma już kilka osiągnięć – najważniejsze to trzy tytuły wielkoszlemowe w turniejach juniorskich. Ta australijska mieszanka młodości z rutyną nie była zła, choć Polacy powinni bardziej winić siebie za przegranie pierwszego seta, niż chwalić rywali.
Guccione, choć zasięg ma wielki, jednak nie jest tenisistą z pierwszego szeregu deblowych sław. Solidny na pewno, ale szybkość za mała, zwrotność też. Kyrgios, choć wśród juniorów mistrz, denerwował się debiutem przez kilka gemów tak, że na początek chyba z pięć kolejnych wolejów wbił w siatkę. Jednak pierwszy set dla Australii i oddajmy Matkowskiemu i Fyrstenbergowi – potrafili po złym starcie opanować nerwy, zagrali wreszcie tak, jak potrafią, ze zmysłem taktycznym i odważniej. Poprawił się też doping Torwaru, pozostali członkowie reprezentacji Polski z Jerzym Janowiczem i Michałem Przysiężnym na czele rozdawali publiczności nadmuchiwane pałki do robienia hałasu, inicjowali okrzyki wsparcia, wynik na tablicy świetlnej też poprawiał nastrój w hali. Nawet grupa „Fanatics", 60 kibiców australijskich, którzy od piątku tworzą najbarwniejszy i najgłośniejszy sektor Torwaru, trochę przycichła. Pobyt w Warszawie opłacił im z własnej kieszeni Pat Rafter. Kiedy było 2:1 w setach dla Polski, znów trzeba było przeżyć chwilę zawodu. Wygrany tie-break dla Australii to przede wszystkim zasługa Kyrgiosa, który do świetnego serwisu dodał wreszcie dobrą grę przy siatce i to on prowadził debel Australii do ataku. Decydujący set nie był łatwy do oglądania dla polskiej publiczności, bo Kyrgios szalał już na całym korcie, nawet jak mu coś nie szło, wspierał kolegę swą młodzieńczą energią. Polacy, choć lepiej zgrani, jednak czuli presję.
Może była im potrzebna, bo przełamanie w środku seta dało im prowadzenie 4:2, ale serwis Fyrstenberga tym razem nie wystarczył na wygranie kolejnego gema. Za chwilę był remis 4:4, emocje wzrosły wreszcie do poziomu godnego Pucharu Davisa. Polacy po chwili zmarnowali trzy szanse na przełamanie serwisu młodego Australijczyka. Nick Kyrgios naprawdę ma żelazne nerwy. Gdy serwował starszy z rywali szansa wygranej wydawała się większa i rzeczywiście była. Polacy w chwili próby odzyskali siłę returnów, 5:4 i 40-30 na tablicy dla Polski, Chris Guccione w takiej chwili posłał dwa serwisy w aut, przy piłce meczowej! Przegrał pierwszy mecz deblowy w Pucharze Davisa, ale chyba mało kto o tym pamiętał. Torwar wreszcie krzyknął tak, aż mury się zatrzęsły. Marcin Matkowski wziął w dłoń mikrofon i dziękował widzom za doping, dodawszy także słowo pochwały dla żony. Zrobiło się w sercach ciepło, choć wynik 1:2 po dwóch dniach to nie jest zapowiedź triumfu.
– Możecie nie wierzyć, ale wszystko jest pod kontrolą, choć tak nie wygląda – powiedział kibicom Mariusz Fyrstenberg i chciało się dać mu wiarę, choć na chłodno rzecz biorąc, sukcesem jest na razie to, że niedziela na pewno przyniesie kolejne emocje. Wynik po sobocie nie rozstrzyga o awansie do grupy światowej, więc gdy Łukasz Kubot będzie grał z Bernardem Tomicem, jeszcze warto trzymać kciuki. Gdyby Polak wygrał, to jednak bądźmy ostrożni – Hewitt przecież odpoczął.
Opinie:
Patrick Rafter: