Dziesiąty mecz Chinki i Srebki odbył się 54 dni po ich walce w US Open. Wtedy rywalizacja trwała tylko niecałą godzinę, zapamiętano jedynie tyle, że Na Li zwyciężyła z przytupem, szybko jak nigdy wcześniej.
W czwartek w Sinan Erdem Arena spodziewano się mniej gwałtownych rozstrzygnięć, raczej wojny pozycyjnej, którą Jelena Janković lubi i jest w niej mocna. Jej odrodzona wiara w siebie (poparta wcześniejszym zwycięstwem nad Wiktorią Azarenką) rzeczywiście dała owoce.
Widzowie zobaczyli zatem kilka zmian akcji, pościgi i kontrataki, w sumie trzy sety interesującego tenisa, lecz na końcu znów wygrał atak, a nie obrona. Jelena nie musi się jednak martwić, awans wciąż jest blisko, choć być może zadecyduje o nim liczenie wygranych i przegranych setów.
W każdym razie Serbka spod San Diego, gdzie mebluje właśnie swój nowy dom, zapewne zarobi na nowe stoły i krzesła. – Zawsze żartuję, że mój bekhend wzdłuż linii jest uderzeniem, którym spłacam rachunki. Muszę nim dalej zarabiać, bo wciąż nie mam zasłon i kanap – mówiła dziennikarzom. Wydaje się, że mecz z Sarą Errani, którym zakończy eliminacje, te rachunki pokryje.
W piątek ostatnie, decydujące mecze grupowe, już bez Agnieszki Radwańskiej i Sereny Williams. Więcej zagadek pozostało w grupie białej, spotkanie Na Li i Wiktorii Azarenki ma dla Białorusinki wagę zasadniczą: przegra, to odpadnie i chyba będzie musiała mocno przemyśleć to, co dzieje się w jej sportowym życiu po nowojorskim finale Wielkiego Szlema.