Poznali się tam, gdzie wszyscy – w turniejowych podróżach. Krótkie rozmowy, grzeczne życzenia, żarty gdzieś przy kortach treningowych. Trzeba było kryzysu, by stworzyli parę, zdaje się, zaskakująco stabilną.
Kryzys przyszedł w Roland Garros 2012. Porażka Sereny w pierwszej rundzie z Virginie Razzano, bolesna jak rzadko. Te kilkanaście miesięcy od chwili, gdy Patrick Mouratoglou podał pomocną dłoń amerykańskiej mistrzyni, można już podsumowywać: zwycięstwo w Wimbledonie, dwa sukcesy w US Open i triumf w Paryżu, słodki jak nigdy. Do tego złoto igrzysk w Londynie i jeszcze rankingowy nr 1 na świecie. Bilans zwycięstw i porażek niezwykły: 104–5.
Między słowami
Ten piękny okres, w którym były też 34 kolejno wygrane mecze, porównuje się tylko z czasem rozkwitu Sereny sprzed dziesięciu lat, gdy wygrała cztery turnieje wielkoszlemowe z rzędu (ale nie w jednym roku).
– Świetnie się rozumiemy. Czasem trenerzy myślą, że wszystko musi iść wedle ich wizji i mówią: rób to i to, bo tak powiedziałem. Nasza relacja jest zupełnie inna. Myślę, że jest dla mnie dobry dlatego, że jest otwarty. Ja też jestem otwarta wobec niego i to tworzy coś specjalnego – mówi Serena.
Jej francuski trener ma 43 lata, lekko zaniedbany, odrobinę siwiejący zarost, opinię tenisowego nałogowca i teraz – sławę dopuszczonego do wąskiego kręgu Williamsów. Znalazł się tam, bo jak twierdzi, pojął bardzo złożoną osobowość Sereny. I potrafił rozwinąć ich związek, choć przypominało to najpierw rozmowę w obcym języku. – Jeślibym brał dosłownie to, co ona mówi, byłoby źle. Cały czas musiałem rozumieć, co naprawdę kryje się za jej słowami. Odgadywać ich sens. Właściwie była to nauka nowego języka – ocenia.