Łukasz Kubot czyli praca czyni szlemy

Łukasz Kubot, deblowy mistrz Australian Open 2014 jest chłopakiem z Bolesławca. Urodził tam się 16 maja 1982 roku i mówi, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi.

Publikacja: 25.01.2014 15:19

Łukasz Kubot czyli praca czyni szlemy

Foto: AFP

Wychowywał się w Lubinie, od pewnego czasu mieszka w Pradze, bo w stolicy Czech łatwiej mu godzić karierę zawodową i życie osobiste.

W tenisa gra od 7. roku życia. Od 25 stycznia 2014 roku może mówić, że wszystkie marzenia się spełniają, gdy z Robertem Lindstedtem pokonali w Melbourne Erica Butoraca i Ravena Klaasena 6:3, 6:3 i po raz pierwszy wygrali turniej Wielkiego Szlema.

Droga Łukasza Kubota do tej chwili była długa, pełna pracy i przeszkód. Były na niej zwycięstwa w 9. turniejach deblowych cyklu ATP Tour (większość z Austriakiem Oliverem Marachem), były dwa przegrane finały turniejów singlowych, były challengery, przegrane eliminacje, kontuzje, upadki i wzloty. Podsumowanie finansowe tych wszystkich lat: prawie 4 mln dolarów przychodu (z finałem w Australii łącznie), oczywiście brutto.

Najkrótsza kronika kariery Łukasza Kubota jest następująca: w 2000 roku zaliczył ćwierćfinały singla i debla juniorskiego turnieju wimbledońskiego. Został wtedy 30. juniorem świata. Karierę zawodową zaczął w 2002 roku i po 12 latach w podsumowaniu są, oprócz tytułu w Australii, ćwierćfinały deblowe pozostałych turniejów Wielkiego Szlema. W singlu zaliczył czwartą rundę Australian Open 2010, zagrał pamiętny ćwierćfinał Wimbledonu 2013 z Jerzym Janowiczem, dwa razy dotarł do trzeciej rundy Roland Garros (2011, 2012) i do trzeciej w US Open 2006.

Łatwo zauważyć, w deblu zawsze szło mu nieco lepiej, 190 wzrostu, dobry serwis i return to jest właśnie szkoła deblowa, dziś trzeba mówić, że czeska, dokładniej praska, skoro od lat jego trenerem głównym jest Jan Stoces, a od przygotowania fizycznego Ivan Machytka.

Z Oliverem Marachem, Łukasz Kubot dwa razy grał w finałach ATP World Tour Finals w Londynie (2009, 2010), byli kiedyś siódmą parą świata. Niekiedy słyszał, żeby zostawić singla w spokoju, koncentrować się na deblu, skoro to pewniejszy kawałek chleba, ale tenisista nie słuchał. Płacił wprawdzie cenę za podwójne starty w turniejach, lecz dwa razy witał się także ze zwycięstwem w turnieju ATP.

Nie udało się, bo w 2009 roku przegrał z Novakiem Djokoviciem w Belgradzie, a rok później w Costa do Sauipe z Juanem Carlosem Ferrero, lecz swoje satysfakcje zdobywał. Największe zwycięstwo, poza Wimbledonem, odniósł w 2009 roku w Pekinie, gdy wygrał z nr 6. na świecie, Andym Roddickiem.

Ranking ATP pokazywał czytelnie jego miejsce w świecie: najwyższe to nr 41. w singlu (w kwietniu 2010 r.) i 7. w deblu (we wrześniu 2010 r.). Przed Australian Open 2014 był odpowiednio 72. i 37.

Kubot: Dla takich chwil się żyje

Do tenisa nigdy nie był zmuszany. Tata – piłkarz, potem dość znany trener piłkarski, pomagał, w futbolu też syna sprawdził w młodych latach, ale syn wolał mniejsze piłki. Przeszedł naukę we Wrocławiu (w klubie KTT), miał 16 lat, gdy wyjechał do USA. W Teksasie dostał szkołę samodzielności, nauczył się języka, gry na twardych kortach. Ciąg dalszy szukania rozwoju tenisowego nastąpił w Austrii, potem był i jest etap czeski, praski klub TK Neride.

Mówi, że do wielkoszlemowych marzeń zmobilizował go start w Wimbledonie 2004, wreszcie w turnieju głównym. Świata wtedy nie podbił, ale grał i trenował z najlepszymi, dotknął tenisowego nieba. Nie od razu szło mu dobrze. dopiero za siódmym razem udało mu się znów dostać z eliminacji do turnieju głównego – w US Open 2006. Dopiero wtedy, gdy awansował do trzeciej rundy, poczuł się, że jest częścią tego prawdziwego zawodowego świata.

Były lata lepsze i gorsze, ale w końcu przyszedł awans do pierwszej setki rankingu, potem na krótko do pięćdziesiątki, ale były też kłopoty, bo czasem zdrowia brakowało. Do czasu pojawienia się Jerzego Janowicza polska rakieta nr 1, co oznaczało także liczne mecze w Pucharze Davisa, w które, jeśli grał, wkładał całe serce.

Sportowa nagroda za lata ciężkiej pracy, przyszła jednak w deblu i to w tej drugiej fazie kariery, gdy już zbliżał się do trzydziestki i trener Stoces wkładał mu do głowy prostą prawdę: musi zawsze już grać ofensywnie, skracać wymiany, atakować, bo na długie odbijanie zdrowia może nie starczyć. Posłuchał i dlatego dziś na jego mecze patrzy się z duża przyjemnością, to klasyka starego eleganckiego tenisa.

Poza kortem ma Evę. Eva Slaninkova to była słowacka tenisistka (dziś trenerka i pani sędzia), którą poznał w jednym z praskich klubów. Razem z nią zamieszkał w Barrandovie, filmowej dzielnicy Pragi, po lewej tronie Wełtawy. Z Evą odkrywał uroki miasta, czeskiej kuchni, zwłaszcza deserów. Tylko piwa wciąż nie pije. Po meczach często chodzą do kina, choć teraz ma też sporą filmotekę w komputerze. Jak bardzo trzeba Łukaszowi wsparcia, kolejny raz ogląda „Rocky'ego".

Tenis
17-letnia Rosjanka znów za silna dla Igi Świątek. Polka nie obroni tytułu w Indian Wells
Tenis
Brąz cenniejszy niż złoto. Iga Świątek bierze rewanż za igrzyska
Tenis
Indian Wells. Rozpędzona Iga Świątek
Tenis
Raj zamienił się w piekło. Hubert Hurkacz przegrywa w Indian Wells
Tenis
WTA w Indian Wells. Iga Świątek w najlepszym wydaniu. Jest jedno ale
Materiał Promocyjny
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Tenis
Indian Wells. Iga Świątek jak ekspres, błyskawiczny awans
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń