Korespondencja z Londynu
Otwierać trzeci dzień turnieju na korcie centralnym – przyjemna sprawa, zwłaszcza gdy nad głową odsłonięty dach i błękit nieba. Agnieszka zna to miejsce dobrze, Casey Dellacqua mniej, bo choć to solidna tenisistka, to nie aż tak, by zasłużyć na wimbledońskie przywileje.
Mecz trwał godzinę bez paru minut, prawdę mówiąc, spodziewano się po Australijce nieco więcej, w końcu to finalistka ubiegłorocznego turnieju deblowego (z Ashley Barty). Po rozgrzewce i kilkunastu piłkach widać było jednak, że wielkiej bitwy nie będzie. Polka zagrała kilka razy z zabójczą dokładnością, co zrobiło na rywalce wrażenie tak duże, że Dellacqua dopiero przegrywając 1:5, pojęła, że będzie wstyd, jeśli nie wykaże więcej determinacji.
Wykazała, ale wiary wystarczyło tylko na trzy gemy. Przez chwilę trybuny nawet zaszumiały z uznaniem, ale w pojedynku dokładności z siłą dokładność miała tym razem znaczącą przewagę. Kontra Agnieszki była skuteczna, kolejne przełamanie serwisu Australijki pewne i pierwszy set wzięty. Kort centralny zna się na tenisie, klaskał uprzejmie z powodu zrywu, ale bardziej docenił zimną krew Polki.
W drugim secie Radwańska już nie pozwoliła sobie na chwilę odprężenia, wyjęła z różowej torebki (ten dodatek zwraca uwagę w kortowym bagażu Polki) kilkanaście pokazowych zagrań, od skrótów po woleje i loby, słowem, arsenał, któremu ulegały lepsze tenisistki niż Casey. Panie pożegnały się w uśmiechach – jedna ucieszyła się, że to szybki koniec pracy, druga, że lanie nie trwało długo.