Pierwszy raz od dziewięciu lat w finale Wielkiego Szlema nie zobaczymy Rogera Federera, Rafaela Nadala, Novaka Djokovicia i Andy'ego Murraya. Ten kwartet rządził w ostatnich latach niepodzielnie. W Nowym Jorku od roku 2004 był tylko jeden triumfator spoza wymienionej czwórki – Juan Martin del Potro.
Nie od dziś wiadomo, że jeśli nie gra Amerykanin, Federer stadion Flushing Meadows ma u stóp. Szwajcarski maestro bardzo dba o to, by w jego loży byli obecni nie tylko sławni ludzie sportu, utrwalając wizerunek tenisisty, którego image wykracza daleko poza kort.
Ze skutkiem aż za dobrym. Nowojorska publiczność we wsparciu Federera z momentami genialnie grającym Ciliciem posunęła się zbyt daleko nawet jak na coraz bardziej plebejskie normy tenisa. Ostentacyjnie oklaskiwała błędy Chorwata, ale ten pokazał prawdziwie bałkański charakter – nie załamał się, wprost przeciwnie, właśnie gdy poczuł, że może zagrać widzom na nosie, udawały mu się najpiękniejsze akcje.
– To niesamowity dzień. Nigdy nawet nie marzyłem, że będę w stanie tak grać. Myślę, że to był mój najlepszy mecz w karierze – powiedział Cilić.
Federer miał więcej klasy niż widzowie, bo przyznał, że z tak grającym rywalem po prostu nie miał szans.