Marin Cilić - mistrz z kortu za domem

Marin Cilić - Chorwat po przodkach, swój dla Bośniaków, obywatel Monte Carlo, bo tam nie płaci podatków.

Publikacja: 11.09.2014 02:00

Kiedy ojciec Marina zaczął stawiać kort tenisowy na podwórku za domem w Medjugorie, ludzie mówili, że Zdenko zwariował. Nawet dziadek spojrzał na rozkopaną ziemię i rzekł, że w tym miejscu przydałoby się postawić warsztat, bo jest bardziej potrzebny.

Zdenko Cilić miał na to odpowiedź płynącą bardziej z serca niż rozumu: –  Nie miałem szansy spełnić się w sporcie, to niech chociaż dzieciaki mają – mówił. Kochał sport, od małego grał w piłkę, nawet nieźle, ale jak przyszło co do czego: kariera futbolowa w Osijeku czy praca w rodzinnej winnicy oraz na polach chmielu, wyboru nie było.

Zbudował zatem ten kort, drugi w okolicy. Pierwszy był dziełem Żeljko Dodiga, wujka Ivana, drugiego ze znanych tenisistów urodzonych w Medjugorie. Rodziny mieszkają blisko siebie, furtki dzieli jakieś sto metrów.

Zawzięty dzieciak

U Ciliciów urodziła się czwórka dzieci, sami synowie: Vinko, czyli Vincent, Goran, Marin i, siedem lat po nim, Mile. Wszyscy zdolni do sportu, kopali piłkę, ale grali też w koszykówkę, piłkę ręczną, no i w tenisa u Dodigów. Kort u Ciliciów, budowany chałupniczo, spełnił swoją funkcję i spełnia do dziś, bo Zdenko, mimo kosztów, nawet zamontował oświetlenie.

Pierwszą rakietę Marin dostał, gdy nie miał jeszcze siedmiu lat. Pasję obudził w nim kuzyn z Niemiec, Tadja, który przyjechał na wakacje i pokazał, że tenis to fajny sport. Starsi bracia też odbijali i dziś mówią, że młody na początku wcale nie pokazywał wiele talentu, ale choć z natury cichy i wycofany, na korcie zawzięty był jak nikt z rodziny.

Tę zawziętość pokazywał też w szkole. W podstawówce był najmłodszy i najchudszy w klasie (rodzice posłali go do nauki rok wcześniej, by chodził razem z Vinko), ale nie odstawał, a gdy potem wyjeżdżał na turnieje i pojawiały się zaległości, to uczył się tak długo, aż znowu miał same piątki.  Przynajmniej tak zarzeka się jego wychowawczyni.

Marin trenował niedaleko domu, w małym lokalnym klubie, na zawody woził go ojciec.  Było ciężko, wprawdzie wojna jakimś cudem nie zniszczyła Medjugorie, ale skutki ekonomiczne przyniosła fatalne, nawet w miejscowości, która od 1981 roku była sławna w świecie z powodu pokazania się Matki Boskiej sześciu osobom.

– W latach 1999–2001 mieliśmy potężny kryzys, handel się załamał, pielgrzymi niczego nie kupowali, nie miałem pracy. Ale i wtedy jeździłem z Marinem po turniejach starym fiatem. Pół Europy zjeździliśmy, na Syberię bym pojechał, by chłopak mógł wykorzystać swą szansę – mówił Zdenko Cilić.

Rodzice wiedzieli że Marin ćwiczyć musi z silniejszymi w Zagrzebiu. Nie było jednak nikogo, kto mógł mieszkać w wielkim mieście z 13-letnim dzieciakiem. Już mieli się poddać, ale pomógł ojciec chrzestny Tihomir Elez. Miał w Zagrzebiu dom i wziął młodego tenisistę pod dach. To był punkt zwrotny kariery, która już miała zgasnąć.

Rok później Marin Cilić już był deblowym mistrzem Europy czternastolatków, z Juricą Grubisiciem. Pojechał  do Miami na turniej Orange Bowl, w singlu doszedł do półfinału. W 2005 roku, trzy miesiące przed 17. urodzinami, wygrał juniorski turniej Roland Garros. W finale pokonał Antala van der Duima, Holendra, o którym słuch zaginął, ale w półfinale zwyciężył Andy'ego Murraya, który z kolei wyeliminował Juana Martina del Potro – tak spotkali się trzej przyszli zwycięzcy US Open.

Pozbyć się szacunku

Cilić był już wtedy po pierwszym spotkaniu z Bobem Brettem, sławnym trenerem, który szkolił nie tylko Gorana Ivanisevicia, ale też Mario Ancicia i Borisa Beckera. Spędził dwa tygodnie w akademii Australijczyka w San Remo.

Brett, za radą Ivanisevicia, przeprowadził Marina przez trudny czas, gdy zdolny junior zmienia się  w seniora. Ranking ATP pokazywał tę zmianę: rok 2005 – 660. miejsce, 2006 – 173., 2007 – 71. Cilić wygrał pierwszy turniej w New Haven, potem drugi w Chennai.

Szło mu dobrze, wywalczył półfinał Australian Open 2010 i awans do pierwszej dziesiątki świata. Ale przetrwał w niej tylko dziewięć tygodni.

Nie wszystko się składało, jak trzeba. Niby talent, ambicja i praca były na swoich miejscach, do szczytu już blisko, a ostatniego kroku zrobić nie umiał. Miano króla małych turniejów wydawało się, niestety, zasłużone.

Wtedy Ivanisević wkroczył po raz drugi i sam się zajął karierą krajana. – Nie wypadało, bym zwracał uwagę Brettowi, ale gdy się rozstali, mogłem zrobić swoje – mówił i dodawał: – Na początek musiałem zburzyć zbyt wielki szacunek Marina dla rywali.

Zakazana odżywka

Potknięcie w 2013 roku było duże – dyskwalifikacja za doping. Poszło o glukozę kupioną w Monte Carlo, w której znalazł się zabroniony specyfik. W Chorwacji ta sama odżywka nie miała w składzie niczego zakazanego. Kupowała ją mama Cilicia. Działacze ITF żądali dwóch lat dyskwalifikacji, po wyjaśnieniach i odwołaniach skończyło się na dziewięciu miesiącach, skróconych do czterech.

Wrócił mocniejszy i twardszy. Wsparł się modlitwą, bo Ciliciowie są wierzący. Jesienią zeszłego roku zapalił świecę w kościele w Vinkovci, w mieście, w którym wygrał pierwszy juniorski turniej.  – Ten rok był trudny, ale wiara pomaga. Codziennie modlę się dwie–trzy minuty i to wystarczy, by mieć siłę – mówił dziennikarzom.

Miał siłę. W trzy zimowe tygodnie 2014 roku wygrał turnieje w Zagrzebiu i Delray Beach, był w finale w Rotterdamie. W kwietniu na Torwarze, w meczu Pucharu Davisa z Polską, wygrał z Jerzym Janowiczem.

Po sukcesie w Nowym Jorku Goran Ivanisević mówił, że Marin gra tenis XXII wieku. Dumny tata stwierdził, że to dopiero początek wielkoszlemowych zwycięstw syna. A Kristina Milković, z którą tenisista związał się pięć lat temu, powiedziała, że jest jego drugim Wielkim Szlemem.

Kiedy ojciec Marina zaczął stawiać kort tenisowy na podwórku za domem w Medjugorie, ludzie mówili, że Zdenko zwariował. Nawet dziadek spojrzał na rozkopaną ziemię i rzekł, że w tym miejscu przydałoby się postawić warsztat, bo jest bardziej potrzebny.

Zdenko Cilić miał na to odpowiedź płynącą bardziej z serca niż rozumu: –  Nie miałem szansy spełnić się w sporcie, to niech chociaż dzieciaki mają – mówił. Kochał sport, od małego grał w piłkę, nawet nieźle, ale jak przyszło co do czego: kariera futbolowa w Osijeku czy praca w rodzinnej winnicy oraz na polach chmielu, wyboru nie było.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Tenis
Iga Świątek broni tytułu w Madrycie. Już na początku szansa na rewanż
Tenis
Porsche nie dla Igi Świątek. Jelena Ostapenko nadal koszmarem Polki
Tenis
Przepełniony kalendarz, brak czasu na życie prywatne, nocne kontrole. Tenis potrzebuje reform
Tenis
WTA w Stuttgarcie. Iga Świątek schodzi na ziemię
Tenis
Billie Jean King Cup. Polki bez awansu