Korespondencja z Lille
To było jedno z najwspanialszych ozdrowień w historii tenisa. Federer w piątek podczas gładko przegranego meczu z Gaelem Monfilsem był jeszcze cieniem samego siebie, w sobotę u boku Wawrinki w deblu zagrał wspaniale, by w niedzielę pognębić Richarda Gasqueta i Francję już wyłącznie na własny rachunek.
Nie mogło być bardziej sprawiedliwego i, nie ma co ukrywać, bardziej wzruszającego scenariusza: najlepszy tenisista świata w wieku 33 lat sięga po Puchar Davisa. Mało tego, właśnie on daje Szwajcarii trzeci, decydujący punkt i po meczbolu pada na kort ze łzami w oczach. Kto nie oglądał, niech żałuje, bo drugiej okazji zapewne nie będzie. Kiedy Federer po wielu latach starań wygrywał turniej Roland Garros, pozwoliłem sobie napisać, że jeśli jego rodacy mają serca tak wielkie jak banki, w rodzinnej Bazylei Rogera biją teraz wszystkie dzwony. Wczoraj powinny bić w całej Szwajcarii na cześć jego i Wawrinki, który w piątek zagrał świetnie przeciwko Jo-Wilfriedowi Tsondze, a w sobotę w deblu wprost znakomicie.
Niby nie ma nic logiczniejszego od tego, że kraj mający drugiego (Federer) i czwartego (Wawrinka) tenisistę świata wygrywa Puchar Davisa. Ale te rozgrywki to nigdy nie była czysta nauka, wpływ metafizyki jest tu o wiele większy niż w aseptycznym zawodowym tenisie spod znaku ATP. Francuzi wiedzą o tym tak dobrze jak nikt – oni mogli zwyciężyć tylko dzięki zaklęciom, wywoływaniu ducha zespołowości, ze wsparciem kibiców i historii, którą potrafią przypominać w momentach ważnych. Ale to wszystko nie wystarczyło, bo tym razem duch przegrał z materią.