Teraz Amerykanie mogą dowieść, że naprawdę w swoje ideały wierzą, bo Lance Armstrong chce wyjść z cienia, a to syn marnotrawny, jakiego w sporcie jeszcze nie było. Miał wszystko – miłość, szacunek i bogactwo, zanim okazało się, że zdobył je dzięki oszustwu.
Nie brakuje głosów, że prawdziwego żalu za grzechy nigdy nie okazał, nawet podczas sławnej rozmowy z Oprah Winfrey, gdy przyznał się do wszystkiego. Dopiero później wybrał się w „przepraszający tour", spotkał się z tymi, którym wyrządził największą krzywdę.
Jego konto na Twitterze śledzą dziś blisko 4 mln fanów, wielu z Francji, być może w myśl zasady drogiej Francuzom, historycznie ważnej kolarskiej nacji nie tylko z powodu Tour de France: „Wszystko zrozumieć, to wszystko wybaczyć".
Armstrong został zaproszony przez organizatora wyścigu Dookoła Flandrii (odbył się w wielkanocną niedzielę), by spotkał się w Belgii z entuzjastami kolarstwa, którzy mieli za ten przywilej zapłacić po 300 euro. Międzynarodowa Unia Kolarska protestowała, ale dla Woutera Vanderhaute'a jego projekt „Tour of Flanders Business Academy" był ważniejszy i wysłał władców peletonu na drzewo. Niespodziewanie zrezygnował sam Armstrong „z powodów rodzinnych" i awantury udało się uniknąć.
Nie oznacza to jednak, że sprawy nie ma, bo jeśli są chętni, by go słuchać, to z pewnością ta potrzeba zostanie zaspokojona. Zresztą nawet najsurowsi krytycy Armstronga, tacy jak znakomita dziennikarka „New York Timesa" Juliet Macur (autorka wydanej i u nas książki „Wyścig kłamstw"), uważają, że właśnie on byłby najwłaściwszym człowiekiem do komentowania kolarstwa, gdyby tylko chciał być uczciwy wobec siebie i swojej przeszłości.