W Chicago ruszyły właśnie rekordowe MŚ: aż 700 zawodników, 11 kategorii wagowych, stawką tytuły, ale też kwalifikacje na igrzyska w Pekinie. Zabraknie tylko Kubańczyków, których Fidel Castro nie puścił do Ameryki, bojąc się, że wybiorą wolność. Polskę reprezentować będzie dziewięciu pięściarzy. Będzie dobrze, jeśli przywiozą choć jeden medal. Aż trudno dziś uwierzyć, że kiedyś to właśnie w ringu rodzili się polscy bohaterowie zbiorowej wyobraźni.
Zbigniew Pietrzykowski, Jerzy Kulej, Leszek Drogosz, Tadeusz Walasek, Henryk Średnicki – w czasach, gdy zawodowstwo było zakazane, to oni, amatorzy z dawnych lat, bili rekordy popularności. Zdobywali medale na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata i Europy, odnosili zwycięstwa w meczach międzypaństwowych, które oglądały pełne hale. Godnie zastępowali nam tych, którzy za oceanem zarabiali miliony dolarów i toczyli 15-rundowe walki o zawodowe pasy.
Najwięksi polscy pięściarze rozminęli się z mistrzostwami świata. Gdy na Kubie w 1974 roku organizowano pierwsze MŚ amatorów, Pietrzykowski, Kulej i Marian Kasprzyk byli już sportowymi emerytami. Do Niemiec na stałe wyjechał mistrz z Helsinek Zygmunt Chychła, miejsca Henryka Kukiera, Zenona Stefaniuka, Aleksego Antkiewicza, Leszka Drogosza czy Walaska zajęli młodsi. Tacy jak Zbigniew Kicka, ambitny chłopak z Pszowa, który stanął w Hawanie na podium z brązowym medalem na szyi. To był pierwszy medal MŚ dla Polski, cztery lata później Henryk Średnicki zdobył w Belgradzie pierwszy i ostatni złoty. Został mistrzem świata w wadze muszej (51 kg). Brązowe medale wywalczyli Roman Gotfryd i Jerzy Rybicki, mistrz olimpijski z Montrealu (1976). Ten drugi przegrał w półfinale przez nokaut z radzieckim siłaczem Wiktorem Sawczenką. Kiedy dwa lata później, podczas igrzysk w Moskwie, Polak znów miał się spotkać w półfinale z Sawczenką, namawiano go, by zrezygnował i nie kusił losu. Ale Rybicki odmówił, wyszedł na ring i był lepszy od króla nokautu. Gdyby nie kontuzja łuku brwiowego, byłby w finale. Sędzia jednak nie pozwolił mu dokończyć pojedynku.W Monachium w 1982 r. klasę pokazali bracia bliźniacy Paweł i Grzegorz Skrzeczowie. Pierwszy przegrał w finale wagi półciężkiej z Kubańczykiem Pablem Romero, drugi w półfinale wagi ciężkiej z Rosjaninem Aleksandrem Jagubkinem. Sensacją turnieju była porażka, już w pierwszej walce, Kubańczyka Teofila Stevensona, trzykrotnego mistrza olimpijskiego i dwukrotnego mistrza świata najcięższej kategorii. Stevenson, pierwszy Kubańczyk, któremu oferowano milion dolarów za walkę z mistrzem zawodowców Muhammadem Alim, powrócił na tron w Reno w 1986 roku. Z Polaków tylko Tomasz Nowak i Henryk Petrich stanęli wówczas na najniższym stopniu podium. Kto mógł przypuszczać, że złe czasy dla polskiego boksu dopiero nadchodzą. Brązowy medal Krzysztofa Wróblewskiego w 1989 r. w Moskwie był przypadkowy i nie mógł zasłonić smutnej rzeczywistości.
21-letni Andrzej Gołota przegrał z powodu kontuzji z Rosjaninem Jewgienijem Sudakowem, ale niczym szczególnym się nie zapisał. Rok później, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości, był już w Chicago, gdzie rozpoczął zawodową karierę. Mieszka tam do dziś wraz z żoną oraz dwójką dzieci. Wciąż myśli, że będzie zawodowym mistrzem świata.
Z kolejnych mistrzostw, w Sydney w roku 1991, Polacy wrócili bez sukcesów, choć Jan Dydak, pięściarz równie utalentowany jak Gołota czy Dariusz Michalczewski, w ćwierćfinale przegrał nieznacznie na punkty z Niemcem Torstenem Schmitzem. Równie smutny był powrót z Tampere dwa lata później. Odrodzenie polskiego boksu w Berlinie w 1995 r. (srebrne medale Roberta Ciby i Tomasza Borowskiego) było równie niespodziewane co krótkotrwałe. Znów przez jakiś czas mówiono o polskiej szkole, wróżono sukcesy, ale przyszłość nie potwierdziła nadziei. Polacy żyli już sukcesami zawodowców.