Sprawa nabrała rozgłosu, gdy dziennik „Daily Mail” ujawnił, że w 32-stronicowym kontrakcie, jaki od 20 lat podpisuje każdy brytyjski uczestnik igrzysk, została po raz pierwszy umieszczona klauzula o treści: „[Sportowcy] nie są uprawnieni do komentowania żadnych politycznie wrażliwych kwestii”.
Sportowcy łamiący nakaz milczenia byliby natychmiast usuwani z ekipy, a ci, którzy nie podpisaliby kontraktu, w ogóle nie wyruszyliby do Pekinu.
Dyrektor wykonawczy Brytyjskiego Komitetu Olimpijskiego (BOA) Simon Clegg tłumaczył, że zamiarem działaczy była ochrona ekipy przed organizacjami, które chciałyby wykorzystać igrzyska do promowania swoich działań politycznych. – Nie wierzę, że te działania byłyby w interesie sportowców, którzy są ambasadorami naszego kraju i muszą się zachowywać stosownie do zasad – mówił i groził sankcjami.
Stanowisko Clegga nieco łagodził rzecznik BOA Graham Newsom, twierdząc, że nie chodzi o kneblowanie ust, że sportowcy będą mieli prawo odpowiadać na pytania natury politycznej, ale trzeba odróżniać uczciwe odpowiedzi od celowych oświadczeń i gestów. Twierdził także, że nowa klauzula w kontraktach ma bezpośrednie odniesienie do paragrafu 51. Karty olimpijskiej, który głosi, że: „...nie przewiduje się żadnego rodzaju demonstracji lub politycznej, religijnej i rasowej propagandy na obiektach i terenach olimpijskich”.
Stanowisko BOC spodobało się w Pekinie, który chciałby uniknąć wydarzeń podobnych do demonstracji zaciśniętych pięści w czarnych rękawiczkach dokonanej przez Tommiego Smitha i Johna Carlosa na podium igrzysk w Meksyku w 1968 roku. A w Chinach powodów do takich demonstracji będzie pod dostatkiem: Tybet, Tajwan, łamanie praw człowieka, działania Chin w Sudanie. To, że uczestnicy igrzysk dość łatwo mogą wywoływać problemy natury politycznej, pokazały ostatnie igrzyska.