O amatorskim boksie nikt już w Polsce nie pisze. Nic nieznacząca gala z udziałem zawodowych pięściarzy budzi większe zainteresowanie. I trudno się dziwić, amatorzy ponoszą klęskę za klęską, a ci, którzy mieli to zmienić, nowo wybrani prezesi i trenerzy, biernie się ich porażkom przyglądają.
W 1963 roku, gdy po raz ostatni pięściarze walczyli o medale mistrzostw Europy w Moskwie, tylko Jerzy Kulej i Zbigniew Pietrzykowski oraz Węgier Janos Kajdi wygrali rywalizację z bokserami gospodarzy. Pozostałe siedem złotych medali zdobyli wtedy reprezentanci ZSRR.
Tym razem polscy bokserzy nawet nie byli tłem dla uczestników moskiewskich mistrzostw, w których 15 krajów zdobywało medale. Siedmiu naszych zawodników przegrało swoje pierwsze walki, a Włodzimierz Letr, repatriant z Kazachstanu, wygrał jeden pojedynek, by w kolejnym przegrać z kretesem.
Sport, który przyniósł Polsce worek olimpijskich medali, tonie i za chwilę na ratunek może być za późno. W gronie tych, którzy tak wcześnie odpadli z moskiewskiej rywalizacji, znaleźli się m.in. niedoszły medalista olimpijski z Pekinu Łukasz Maszczyk i objawienie tegorocznego Turnieju Feliksa Stamma Kamil Szeremeta.
Pamiętam, jak kilka miesięcy przed wyjazdem do Chin Maszczyk mówił w studiu TVP, że jest w stanie pokonać każdego. Losowanie miał wymarzone, z rywalem, który stanął mu na drodze do olimpijskiego sukcesu, wygrał wcześniej w meczu reprezentacji Irlandii i Polski. Niestety, Patrick Barnes pokonał wtedy Maszczyka wysoko i to on stanął w Pekinie na podium.