Wyżej niż rok temu, gdy nawet o awans do LE trzeba było drżeć, ale ciągle za nisko, by wejść między najlepszych. Rewanż z APOEL-em pokazał, jak by to wejście wyglądało, mecze w rundzie grupowej byłyby pewnie równie przykre. Dlatego nie ma co rozpętywać histerii, biadać, że jak się teraz nie udało, to już nie uda się nigdy. Kiedyś się uda, a na razie trzebadalej inwestować i się uczyć. Choćby tego, jak, cytując Leo Beenhakkera, zamknąć sklep, gdy się ma wynik dający awans, a rywal jest oszołomiony. Albo jak reagować na stratę gola, gdy jest jeszcze kilka minut do końca. Gorzej niż Wisła w Nikozji zrobić tego nie można. A z drugiej strony, już gol Cezarego Wilka był cudem, ilu ich można żądać w jednym meczu? Zwłaszcza że i 1:0 z Krakowa było szczęśliwe. Gdyby Wisła awansowała, zrobiłaby to jako genialny pasożyt, któremu wystarczyło pół błędu rywala, a sam za swoje nie poniósł żadnej kary.
Racjonalne argumenty za drużyną Roberta Maaskanta rozpłynęły się wczoraj szybko, pozostała wiara, że będzie jak z Widzewem w 1996 roku, bo przecież ostatni polski awans do LM dokonał się w wielkich męczarniach, w pewnym momencie było już 3:0 dla Broendby. APOEL nie pozwolił, by Wisła zaprzeczyła logice. Awansowała drużyna lepsza, taka, od której warto się uczyć. Bo Widzew 15 lat temu straty odrobił, dostał się do LM, ale to był przecież początek końca. Opowieść Wisły, teraz płaczącej, być może dopiero się rozpoczyna.