Korespondencja z Daegu
Mistrz olimpijski z Pekinu wyszedł ze stadionu już po trzeciej próbie. Jeszcze stojąc obok rzutni, ciskał grubym słowem, ręcznikiem, bluzą, co tam wpadło pod rękę. Z trójką tych, którzy nie dostali się do wąskiego finału, przeszedł przymusową drogę pokonanych między mikrofonami i kamerami. Wreszcie siadł na końcu ogrodzenia dzielącego media od sportowców i tam daleko, pod trybunami stadionu w Daegu, patrzył ponuro na telewizor, w którym pokazywano zakończenie konkursu.
Widział, jak Dylan Armstrong w czwartej kolejce pcha kulę na odległość 21,64, cztery centymetry dalej Davida Storla i myśli przez kilka minut, że jest mistrzem. Widział, jak młody Niemiec, któremu sam prorokował rychłe sukcesy, w ostatniej kolejce znów poprawia swój rekord życiowy, uzyskuje 21,78, i zabiera Kanadyjczykowi złoto.
Polak nie wyglądał na kandydata do porażki. Wszedł pierwszy na stadion z godnością mężczyzny 30-letniego (urodziny były 30 sierpnia), poprowadził rywali na miejsce akcji, spokojnie wykonał próby na rozgrzewce (obie w okolicach 21 m), wyróżniał się wzrostem i postawą jak wieża ciśnień na tle miasta.
Przegrał już chyba wtedy, gdy spalił pierwszą próbę. Kula poleciała bardzo daleko, gdzieś około 21,30, może nawet dalej, ale impet miotacza był za duży. Majewski wypadł z koła. Kolejne dwie szanse zmarnował po błędach technicznych. Ryzykował, nie było w tych próbach asekuracji, lecz odległości wstyd cytować: 20,03 i 20,18. Tak mizerny wynik osiągnął ostatnio trzy lata temu.