Za Szpakowskim poszło w świat
To nie był jakiś szczególnie ważny mecz. Reprezentacja, wówczas prowadzona przez Wojciecha Łazarka, podobnie dopiero co zaliczyła dwie porażki z RFN (0:3) i Danią (1:5) i ledwie zremisowała bezbramkowo z Cyprem. Towarzyskie spotkanie wybrańców „ligi polskiej" w 1988 roku z reprezentacją najlepszej wówczas w Europie ligi włoskiej miało jednak kontekst ambicjonalny. W drużynie rywala nie zabrakło takich gwiazd jak Niemiec Lothar Matthaus czy Argentyńczycy Claudio Caniggia i Diego Maradona.
12 listopada na boisko stadionu San Siro Polacy nie wybiegali w roli faworytów, ale z zamiarem walki o honor. 23-letni wówczas Andrzej Rudy miał mieć w tej walce ważny udział. Niezwykle utalentowany pomocnik (zadebiutował w ekstraklasie jako niespełna 18-latek), w którym upatrywano następcę Kazimierza Deyny i którego porównywano do Cruiffa i Beckenbauera, miał rządzić środkiem pola i reżyserować grę polskiej ekipy. – To był nieprzeciętny piłkarz, szybki, świetnie wyszkolony technicznie, z wielką umiejętnością czytania gry i widzeniem jej pola – wspomina dziś były trener polskiej kadry Andrzej Strejlau.
Ale Rudy nie wyszedł na San Siro.
Polska zremisowała 2:2 i nikt dziś by o tym meczu nie pamiętał, gdyby nie wypowiedziane podczas telewizyjnej transmisji słowa komentatora Dariusza Szpakowskiego: „Może trochę dziwić brak w naszej reprezentacji Andrzeja Rudego, który wyjechał wraz z reprezentacją ligi na to spotkanie. Ale (...) Rudego nie ma po prostu wraz z reprezentacją. Zniknął po śniadaniu z hotelu, a wraz z nim jego rzeczy, co wskazuje na samowolne oddalenie się od ekipy".
Na piłkarskim targowisku
Ucieczki sportowców na Zachód nikogo w komunistycznej Polsce nie dziwiły, zwłaszcza że obowiązywał zakaz gry na obczyźnie piłkarzom do 28. roku życia. Kilka miesięcy przed Rudym Zachód wybrał choćby Marek Leśniak, snajper Pogoni Szczecin, który opuścił kadrę po meczu z Danią (później gracz niemieckiego Bayeru Leverkusen). Ale to nie Leśniak skupił całą nienawiść działaczy i sporej grupy kibiców, lecz Rudy. – To ja zostałem wyklęty, bo uciekłem przed meczem, a nie po – wspomina dziś Rudy. – A moim zdaniem tak było uczciwiej. Zdradziłbym, oszukał kolegów i kibiców, gdybym zagrał w tym meczu.
Rudy tłumaczy, że nie umiałby dać z siebie zbyt wiele, bo w głowie miał już tylko ucieczkę.Planowałem ją od miesięcy – mówi. Po śniadaniu zgarnął z pokoju bagaż, przemknął obok recepcji i zniknął. Taksówką dostał się do centrum Mediolanu. Stamtąd, autem, od razu wyjechał do Niemiec. – Wszystko było przygotowane, ktoś na mnie czekał. Kto? Rudy nawet dziś, po tylu latach, nie chce odsłaniać kulisów. – Powiem tak: w tamtych latach zachodnie kluby dość chętnie, bo tanio, pozyskiwały polskich piłkarzy, nie brakowało więc menedżerów, którzy podawali rękę takim jak ja.