Mieli już prawo uwierzyć, że jubileuszowy wyścig będzie dla nich najgorszy w historii. Nie mogli się doczekać ani etapowego zwycięstwa, ani choćby francuskiego bohatera jakiejś nieudanej, ale spektakularnej ucieczki. Przedwczoraj stracili jedynego kolarza z czołowej dziesiątki, gdy Jean Christophe Peraud rozbił się podczas prób do czasówki i drugi raz podczas etapu.
Na Alpe d’Huez, podczas drugiego podjazdu, już do mety, wszystko zostało wybaczone. Riblon z grupy AG2R zachował więcej sił niż Tejay van Garderen, który napracował się, żeby zostać bohaterem etapu, ale najpierw stracił dużo sił przez awarię roweru, a potem przeszarżował i właściwie stanął na ostatnich kilometrach. Francuz wjechał na metę kilkanaście sekund przed nim, w środku wiwatującego tłumu.
Alpe d’Huez to międzynarodowe szaleństwo. Zjechało tam wczoraj ponad 1500 camperów z całej Europy, ustawił się wzdłuż całej trasy 800-tysięczny tłum, kibice jak zwykle rozbili namioty przy zboczu, Holendrzy na podjeździe z zakosami jak agrafki okupowali tradycyjnie zakręt numer siedem, przy innym bawili się Irlandczycy.
Kolarze, zwłaszcza podczas pierwszej wspinaczki na Alpe d’Huez – po której był wariacki, choć nie tak straszny, jak się zanosiło, zjazd z Col de Sarenne i powrót pod górę – z trudem przeciskali się przez szpaler, zaplątywali się we flagi. A Chris Froome musiał wysłuchiwać buczenia, gwizdów, czytać wymalowane na asfalcie znaki zapytania przy swoim nazwisku. Wiadomo, Francja nie lubi wielkich zwycięzców, jeśli nie są Francuzami. Czy ma podstawy, by Froome’a odprowadzać wrogimi spojrzeniami, tak jak kiedyś odprowadzała Armstronga, to już inna sprawa.
Grupa Sky, chcąc rozwiać dopingowe wątpliwości wokół swojego dominatora, zdecydowała się jednak ujawnić dane dotyczące jego mocy, i przekazała je dziennikowi „L’Equipe”. Ale najwięcej dla uciszenia trudnych pytań Froome zrobił wczoraj sam – bo okazał słabość.