Prowokował, kiedy mówił, że jest najpopularniejszym, najbardziej kochanym człowiekiem w historii, ale było w tym sporo prawdy. Był z pewnością jednym z najbardziej rozpoznawalnych sportowców. To, o czym mówił poza ringiem, docierało do ludzi mocniej niż najlepsze z jego niesamowitych walk. Kiedy mówił: Jestem Ameryką, jestem tą częścią, której nie rozpoznajecie. Ale przywyknijcie. Moja religia, nie wasza. Moje cele, nie wasze. Przyzwyczajcie się – był sobą, to były jego słowa. Czarny, pewny siebie, arogancki.
Gdy przechodził na islam i zmieniał nazwisko, tłumaczył: Cassius Clay to niewolnicze imię, Muhammad Ali to imię wolne, oznacza kochanego przez Boga.
Odmawiając służby wojskowej i wyjazdu do Wietnamu, ryzykował wszystko, co wcześniej zdobył, a także więzienie. Stracił tytuł mistrzowski, odebrano mu paszport i licencję bokserską. A przyszłość była jeszcze większą niewiadomą, gdy wykrzyczał: Dlaczego prosicie mnie, bym włożył mundur i leciał 10 tysięcy mil od domu, by zrzucać bomby i strzelać do brązowych ludzi, kiedy tak zwane czarnuchy w Louisville są traktowane jak psy?
Na szczęście wrócił na ring i stoczył swoje największe walki. Większe od tych z Sonnym Listonem, choć dzięki tej pierwszej w Miami (1964) został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej. I to zaledwie cztery lata po zwycięskim finale kategorii półciężkiej igrzysk olimpijskich w Rzymie (1960), w którym pokonał Zbigniewa Pietrzykowskiego, najlepszego pięściarza Europy.
Po powrocie z długiej, sportowej banicji bił się z niepokonanym Joe Frazierem, później z Kenem Nortonem (dwukrotnie) i George'em Foremanem w Kinszasie. W nowojorskiej Madison Square Garden (1971) mimo porażki znów zobaczyliśmy wielkiego Alego. Z Nortonem dwa lata później miał kłopoty, w pierwszym pojedynku z San Diego sędziowie uznali go za pokonanego, w drugim, w Inglewood, widzieli jego wygraną, choć wynik mógł być równie dobrze odwrotny.