Kiedy w roku 1938 Polacy walczyli z tym przeciwnikiem w Chemnitz, a sprawozdawca Polskiego Radia krzyknął do mikrofonu: „Jezus Maria, Niemcy atakują!", chłopi na Mazowszu rzucili robotę w polu i zaczęli stawiać kosy na sztorc. Po wojnie sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, ponieważ były dwa państwa niemieckie, w tym jedno z nami zaprzyjaźnione, o czym dowiadywaliśmy się z mediów. Kiedy w roku 1971 reprezentacja RFN przyjechała na Stadion Dziesięciolecia, na mecz przyszły tłumy chcące zobaczyć na własne oczy Franza Beckenbauera i Gerda Müllera. Polityka nikogo wtedy nie interesowała, nie licząc wygwizdanych przez nas kibiców z NRD, którzy pielgrzymowali do Warszawy, ponieważ u siebie nie mogli zobaczyć reprezentacji RFN.

Kiedy to wszystko szczęśliwie się zakończyło, mur padł, a lusterka, którymi zaglądano nam na granicy pod samochody, wywalono na śmietnik, z Niemcami już nie walczymy, tylko gramy. A po meczach pijemy wspólnie piwo.

Mamy też coraz mniej kompleksów, bo Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek bardzo się o to postarali. Gdzieś w tle zawsze jest jednak historia.

W dniu meczu obydwu reprezentacji na ME w siedzibie Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie odbywa się dyskusja z okazji setnej rocznicy urodzin Ernesta Wilimowskiego. Przed wojną grał w reprezentacji Polski, w czasie wojny – Niemiec. Był jednym z najlepszych piłkarzy świata. W PRL uważano go za renegata, zapominając, że jako Górnoślązak wpadł w tryby historii. Dziś patrzy się na to nieco inaczej, przypominając wybór Lukasa Podolskiego i Miroslava Klosego. Nikomu nie przychodzi do głowy, aby nazwać ich zdrajcami. Ważne jest to, co na boisku.