Obaj mają po 72 lata. Nino jest w znakomitej formie, to człowiek spełniony w każdym calu. Zawsze elegancki, uśmiechnięty, pełno go w telewizji i gazetach, gdy trzeba wspominać dni dawnej chwały, albo komentować ważny bokserski mecz. Emile też się uśmiecha, ale bywa, że nie wie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Choruje na Alzheimera.
Żyje w Nowym Jorku z zasiłku. Ledwo starcza na czynsz, jedzenie i papierosy. Na leczenie już nie. A kiedyś był na ustach całej Ameryki. W ringu zarobił 8 milionów dolarów, ale wszystko wydał i rozdał. Cztery pasy mistrza świata - też. Walczyli ze sobą trzy razy w Nowym Jorku. 45 rund. Teraz, po 43 latach, Nino znów poleci do tego miasta, ale już nie po mistrzowski pas, tylko po swego dawnego rywala. Przywiezie go do Włoch. W Rzymie, Mediolanie i Latinie, gdzie mieszka Benvenuti, będą reklamować książkę o dramatycznych kolejach losu Griffitha, spotykać się z kibicami i podczas rautów dla bogatych zbierać pieniądze dla Emile’a.
Sportowy moralitet, opowieść jakby wyjęta z „Serca” Amicisa. Włochów rozpiera duma z rodaka. Starszym, kiedy o tym mówią do kamery, łamie się głos i oczy zachodzą mgiełką.
Benvenuti - piękny, młody i zwycięski był dla nich symbolem sukcesu i powojennego cudu gospodarczego. Jak ferrari, fiat 500 i skuter lambretta. Wyboksował im dwa mistrzostwa Europy, a potem w Rzymie złoty medal olimpijski. Uznano go najlepszym i najelegantszym pięściarzem turnieju. Przed Cassiusem Clayem. Siedem lat później, gdy był już zawodowcem, to właśnie Włocha wybrał sobie Griffith na przeciwnika w walce o obronę tytułu w Nowym Jorku. Czarno-biała wówczas włoska telewizja kończyła program o północy i mimo ogólnonarodowej histerii nie chciała zrobić dla Nino wyjątku. 20 milionów Włochów nie spało tej nocy, przyklejonych do radiowych głośników. Nikt nie żałował. Nino niespodziewanie wygrał jednogłośnie na punkty. Dotychczas tylko jedno sportowe wydarzenie doczekało się we Włoszech liczniejszej publiczności: półfinał piłkarskich MŚ w Meksyku, gdy Włosi po dogrywce wygrali z Niemcami 4:3. We wrześniu był rewanż. Od drugiej rundy Benvenuti walczył ze złamanym żebrem. Dotrwał do końca, ale wyraźnie przegrał, by w marcu 1968 w Madison Square Garden po wyrównanej walce odzyskać tytuł, przy czym dwóch sędziów przyznało mu zwycięstwo jednym punktem. Gdy Benvenuti wrócił z Nowego Jorku, na lotnisku witały go tłumy.
Przyleciał z Griffithem, bo poprosił go, by ten został ojcem chrzestnym jego nowonarodzonego syna. Skutecznie bronił tytułu cztery razy. Zakończył karierę trzy lata później w wieku 33 lat po dwóch dotkliwych porażkach z Carlosem Monzonem. Potem powie: „Nie byłem już głodny. Miałem wszystko”. We Włoszech jest nadal sportową ikoną – jak Sandro Mazzola czy Alberto Tomba. Był chorążym podczas uroczystości zamknięcia zimowych igrzysk olimpijskich w Turynie (2006). Griffith też był dzieckiem szczęścia, ale potem fortuna pokazała mu plecy. Urodził się na Wyspach Dziewiczych i może do końca życia pracowałby w wytwórni kapeluszy, gdyby raz w bardzo upalny dzień nie poprosił szefa o pozwolenie na zdjęcie koszuli. I wówczas Howie Albert, były amatorski bokser, zobaczył muskulaturę fightera. Jak powie potem, „plecy, na których można serwować kolację na trzy pary”. Wysłał go do znajomego trenera w Nowym Jorku. W 1961 r. w wieku 23 lat Emile został zawodowym mistrzem świata w wadze półśredniej nokautując Kubańczyka Benny Pereta. Rewanż przegrał.